Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bielenda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bielenda. Pokaż wszystkie posty

Nowości w drogeriach Rossmann, na które warto zwrócić uwagę

Każdego miesiąca drogerie Rossmann wprowadzają do sprzedaży multum nowości, które kuszą nas ze wszystkich stron. Co jednak wrzucić do koszyka, jeśli produkt, który nas interesuje nie ma jeszcze żadnych opinii w internecie? Dziś postaram się Wam pomóc i przedstawić kosmetyki, które przetestowałam i z czystym sumieniem mogę polecić :)
 

Nie jest tego dużo, ale mam nadzieję, że każda z Was znajdzie tu coś dla siebie :) Kosmetyki starałam się podzielić tematycznie i choć wiem, że nie do końca mi się to udało, wierzę, że post będzie czytelny i przejrzysty. Zapraszam do lektury!



Zacznijmy od twarzy. Na pierwszy ogień pójdzie nowa formuła korektora i podkładu Healthy Mix od Bourjois. Choć oba nie zyskały miana moich ulubieńców, to i tak uważam, że są naprawdę świetne, szczególnie dla cer suchych. Dają bardzo fajny efekt subtelnego rozświetlenia, kryją w stopniu średnim, ale najważniejsze jest to, że idealnie nawilżają skórę. Już przy nakładaniu czuć, że mamy do czynienia z podkładem odżywczym. Jedyne zastrzeżenia mam co do koloru - na pewno różnią się od poprzednich, więc przy zakupie najpierw skorzystajcie z testerów. 

Świetny okazał się BANANA Loose Powder marki Wibo. Jest idealnie żółty, drobniutko zmielony, miękki i jedwabisty. Wygładza cerę, matuje na długi czas i dobrze współgra z różnego rodzaju podkładami. Nadaje się do metody bakingu (i tak też go stosuję na co dzień), ale nałożony na całą twarz też wygląda dobrze. Edit: zapomniałam napisać, że pięknie pachnie bananami! <3

Jeśli chodzi o pielęgnację, ostatnio zachwyciło mnie działanie serum Bielenda Neuro Glicol + Vit. C. Jest przeznaczone do cery tłustej, mieszanej, z rozszerzonymi porami, przebarwieniami i objawami utraty jędrności. Nałożone na noc wygładza, zmniejsza widoczność porów i pomaga w pozbyciu się niespodzianek. Mimo, że to produkt z kwasami, nie powoduje dużego łuszczenia się skóry i nie przesusza. Śmiem rzec, że jest nawet lepszy od toniku z Norel, który bardzo lubiłam zeszłej zimy. Gdy już jesteśmy przy Bielendzie, polecam spróbować Olejku Różanego zamkniętego w małym słoiczku z pipetą :) Odżywia skórę, widocznie nawilża i wygładza. Doceniłam jego działanie szczególnie podczas mrozów - nie zapchał i nie powodował szybszego przetłuszczania się cery. Najlepszy produkt (jeśli chodzi o skład) z całej różanej serii tej marki. 
  

Narażone na mróz dłonie stały się szorstkie i przesuszone. Wtedy ulgę przyniósł mi krem Smooth Care od NIVEA. Jest gęsty i treściwy, ale szybko się wchłania i nie zostawia tłustej warstwy. Rzeczywiście, widocznie wygładza i nawilża skórę dłoni, a przy tym bardzo ładnie i nienachalnie pachnie ;)

Postanowiłam również wspomnieć Wam o wszechobecnych maseczkach do twarzy L'Oreal. Najbardziej lubię czarną i zieloną, bo mocno oczyszczają skórę, ale nie przesuszają jej i nie powodują uczucia ściągnięcia. Maski w słoiku to świetne rozwiązanie - na pewno wystarczą na więcej użyć, niż sugeruje producent, a nie musimy się babrać z saszetkami :) Są to maseczki zastygające, bo mają w składach glinki, więc mogą trochę ubrudzić umywalkę przy zmywaniu (szczególnie czarna :P). Ich świetne działanie zrekompensuje Wam jednak tę niewielką wadę. Często można dorwać je w promocji, co z pewnością wychodzi korzystniej, niż kupowanie masek w saszetkach.   



Czas na nowości włosowe :) Świetne dla moich włosów okazały się Esencja i Eliksir Czarna Orchidea WS Academy, sygnowane nazwiskami dwóch fryzjerskich gwiazd, znanych z programu "Ostre cięcie" :) Nie byłabym sobą, gdybym na początku nie wspomniała o zapachu - zarówno szampon, jak i maska przypominają mi mój ulubiony Angel od Thierry'ego Muglera, a musicie wiedzieć, że zapach dłuuuugo utrzymuje się na włosach! Szampon jest delikatny, ale dobrze oczyszcza włosy i nie przesusza ich, a nawet powiedziałabym, że nawilża i wygładza. W połączeniu z maską (którą można nakładać zarówno na 10 minut, jak i bez spłukiwania, w formie balsamu) dają naprawdę świetny efekt. Włosy są gładkie, miękkie i błyszczące, jak po wyjściu z salonu.

Dopełnieniem tych dwóch produktów okazał się Fluid termoochronny Franck Provost. Jego niewielka ilość sprawia, że włosy stają się elastyczne, miękkie, gładkie, a końcówki cudem przestały się puszyć, nawet po kontakcie z szalikiem i czapką. Nie należy do najtańszych, ale tuba o pojemności 150 ml wystarczy spokojnie na kilka miesięcy regularnego używania. Włosy nie niszczą się po użyciu suszarki i prostownicy, przestały się kruszyć i wyglądają zdrowiej - zdecydowanie polecam!
        

Płyn micelarny L'Oreal do cery normalnej i mieszanej zdetronizował mojego ulubionego Garniera z olejkiem. Ogromna butla wystarczy mi chyba na rok, a płyn mimo tego, że jest delikatny, świetnie radzi sobie z usuwaniem zarówno makijażu twarzy, jak i oczu. Nie powoduje szczypania i podrażnień, nie przesusza skóry i nie jest tłusty. Nadaje się również do odświeżania twarzy w ciągu dnia, zamiast toniku. Spróbuję jeszcze wersji do cery suchej i wrażliwej :)

Nawilżający balsam do ciała w sprayu DERMISS to coś dla takich leni jak ja, które nie lubią się balsamować zimą. Atomizer rozprowadza na skórze delikatną piankę, która nie dość, że błyskawicznie się wchłania, to widocznie nawilża skórę i nie zostawia lepkiego filmu. Sam sposób aplikacji balsamu jest mega higieniczny i wygodny, a przede wszystkim szybki - od razu po kąpieli możemy się ubrać i wskoczyć do łóżka :)

Musiałam też wspomnieć o nowym Antybakteryjnym mydle CAREX (tutaj wersja nawilżająca), które okazało się idealne do mycia Beauty Blendera i pędzli. Jest lepsze niż olejek z Isany, a nawet oryginalne mydełko BB. Usuwa nawet ciężkie, mocno kryjące kosmetyki, a mycie pędzli trwa 3 razy krócej, niż normalnie. No i jest antybakteryjne, więc nie martwię się o higienę podczas makijażu.
 

Na koniec coś, co zimą gości w mojej pielęgnacji twarzy bardzo często, czyli maseczki. Ostatnio polubiłam multimasking, czyli nakładanie dwóch rodzajów masek na poszczególne partie twarzy - tutaj świetnie sprawdziły się produkty marki AA i MultiBiomask (te drugie przepięknie pachną). Jeśli jednak miałam więcej czasu, pozwalałam sobie na 3-etapowy program normalizujący od Dermiki, składający się z korundowego peelingu, esencji odżywczej i maski algowej. Po takim zabiegu skóra jest mięciutka, gładka i nawilżona, a pory mniej widoczne. Myślę, że przy regularnym stosowaniu efekty byłyby jeszcze lepsze. 

Następny post z tej serii pojawi się zapewne za parę miesięcy, kiedy znów nazbieram wystarczającą ilość kosmetyków godnych polecenia :) Które z nowości wpadły Wam w oko? A może testowałyście już któreś z nich?



BIELENDA, Appetizing Body SPA, Masło do ciała Wanilia + Pistacja

Dziś mam coś dla dziewczyn, które lubią otaczać się słodkimi, "spożywczymi" zapachami, a przy okazji mieć nawilżoną i miękką skórę. Masło do ciała BIELENDA wanilia + pistacja, z serii Appetizing Body SPA dorwałam jeszcze zimą, w Naturze - potrzebowałam czegoś do smarowania ciała, co dodatkowo będzie mi umilało wieczory pięknym zapachem. Znalazłam :) Za całe 9,90 zł! Słoiczek już jest na wykończeniu - a szkoda, bo bardzo polubiłam ten kosmetyk i ciężko będzie mi znaleźć coś równie fajnego.


Masełko zamknięte jest w tradycyjnym dla tego typu kosmetyków słoiku. Połączenie czerni z wanilią, a także apetycznie wyglądające etykiety, opatrzone hasłem "100% rozkoszy, 0% kalorii", zapowiadają fenomenalną zawartość. I tak właśnie jest :) Pierwsze, co nas uderza po odkręceniu wieczka to zapach. Masło nie tylko pachnie jak waniliowy budyń, ale też tak wygląda :) Naprawdę ciężko uwierzyć, że nie jest to jakiś słodki, wysokokaloryczny deser, tylko dobry nawilżacz do ciała!


Na pierwszy plan wysuwa się wanilia. Prawdziwa, słodka wanilia - nie jakaś chemiczna, czy mdląca - przełamana śmietankową nutą. Zapach pistacji jest słabo wyczuwalny, co jednak wcale mi nie przeszkadza, bo wanilię u-w-i-e-l-b-i-a-m (!) i mogłabym mieć dosłownie wszystkie kosmetyki pachnące właśnie tak, jak masło Appetizing Body SPA. 

Konsystencja jest kremowa, budyniowa, maślana - po prostu idealna! Delikatnie sunie po skórze, nie pozostawiając na niej tłustego filmu. Jak na masło, naprawdę szybko się wchłania, co jest dodatkową jego zaletą, bo już po paru minutach mogę bez obaw założyć ubranie. 


Po każdym, wieczornym nałożeniu waniliowego masła na suche ciało, zauważyłam, że skóra jest dobrze nawilżona, miękka, gładka i przyjemnie pachnąca przez około 2-3 godziny. Nie jest to efekt długotrwały, ale nie spodziewałam się cudów. Kupiłam ten kosmetyk ze względu na zapach, a przy okazji byłam mile zaskoczona naprawdę przyzwoitym działaniem na skórę, szczególnie zimą, kiedy ciało wymagało regeneracji i odżywienia :) Używałam go praktycznie codziennie, więc nie zauważyłam tych niewielkich mankamentów.


Na koniec spójrzmy na skład. Co prawda zaraz po wodzie znajduje się masło Shea, potem mamy olej palmowy i olejek z pistacji, ale oprócz tego masło zawiera również silikony (dające efekt wygładzenia) i olej mineralny. Cieszy mnie jednak brak parabenów w składzie - jak na kosmetyk z niskiej półki cenowej, jest naprawdę dobrze!

Masła z serii Appetizing Body SPA polecam tym dziewczynom, które lubią słodkości - zapachy są naprawdę do zjedzenia, a przy okazji możecie zapewnić sobie całkiem niezły efekt wygładzenia, nawilżenia i odżywienia skóry. Niestety na krótko, ale rekompensuje mi to niska cena masła i jego duża wydajność (słoik wystarczył mi na 3 miesiące codziennego stosowania). Kuszą mnie inne wersje zapachowe, ale boję się, że na wiosnę/lato mogą być za ciężkie :( Poczekam do jesieni i znowu wrócę do mojego budyniowego ulubieńca!




Bielenda, Drogocenny olejek arganowy 3w1

Zastanawiam się, dlaczego jeszcze Wam o nim nie napisałam, skoro to już moja druga butelka. Pierwszy raz do czynienia z drogocennym olejkiem arganowym Bielenda miałam do czynienia w zeszłym roku. Zmienił się atomizer (i całe szczęście) - kiedyś był przezroczysty, teraz jest elegancki złoty,  ale nie zmienił się skład, ani właściwości tego wielofunkcyjnego kosmetyku ;)


Psikadło ma bowiem w nazwie 3w1, a więc nadaje się do 3 rzeczy: do ciała, do włosów i do twarzy. Przyznam szczerze, że na buzię bałam się go nałożyć, bo mam skłonności do zapychania, a olej jest raczej tłusty. Żeby uniknąć nieproszonych gości, psikałam sobie nim włosy i ciało. 

W starej wersji opakowania atomizer był okropny. Nie rozpylał olejowej mgiełki, tylko wylewał duże krople, co utrudniało aplikację, bo wszystko wokół było uświnione. Poza tym pompka często się zacinała - w tej sytuacji po prostu ją odkręcałam i wylewałam olej na rękę. Nowy atomizer jest bezproblemowy i rozpyla olejek w takiej ilości i w taki sposób, jak powinien - duży plus dla firmy za jego wymianę :)



Olejek jest dość rzadki, ale dobrze rozprowadza się zarówno na włosach, jak i na skórze. Pachnie delikatnie, trochę kwiatowo, trochę słodko - przyjemna woń, długo utrzymująca się po wchłonięciu. Jeżeli chodzi o działanie, jest dobrze. Ale opiszę oddzielnie włosy i ciało ;)


WŁOSY

Używałam go głównie do olejowania włosów, więc rzecz jasna, musiał się dobrze sprawdzać w tej roli :) Nakładałam go raczej na 2-3 godziny, niż na całą noc, ale i tak się kilka razy zdarzyło. Bez problemu zmywa się delikatnym szamponem, i to za pierwszym razem. Po każdym użyciu olejku, włosy były miękkie, błyszczące, wygładzone i pięknie pachniały :)


CIAŁO
Dobrze się rozprowadza, szybko wchłania, zmiękcza i nawilża skórę - działa podobnie jak gęste, treściwe masła. Zostawia tłustą, błyszczącą warstewkę, która jednak szybko znika i nie brudzi ubrań. Przy dłuższym stosowaniu zauważyłam poprawę jędrności - duży plus :) Gdybym używała go tylko do skóry, butelki nie zdążyłabym zdenkować, zanim minąłby termin ważności. Do posmarowania całego ciała potrzeba naprawdę niewielkiej ilości kosmetyku.

I na koniec skład - nie do końca naturalny, ale i tak fajny: olej sojowy, emolient tłusty, olej arganowy, oliwa z oliwek, olej palmowy, witamina E, skwalen (zmiękcza i natłuszcza), antyoksydant, emolient, substancje zapachowe i barwniki.


Serię Drogocenne Olejki możecie znaleźć w większości drogerii, a za 150 ml butelkę zapłacicie około 20 zł. Oprócz oleju arganowego, możecie też wypróbować awokado, czy brzoskwini.


Ulubiony zdzierak na lato - Bielenda, Cukrowy peeling do ciała Zmysłowa Wiśnia

Nie wiem, jak kiedyś mogłam obejść się bez peelingów - wystarczała mi zwykła gąbka i żel pod prysznic, nie potrzebowałam dodatkowego złuszczania. Może moja skóra była wtedy mniej wymagająca, a może też nie miałam tak dużego pojęcia o pielęgnacji skóry, jak teraz? Nie wiem, ale na chwilę obecną mogę spokojnie powiedzieć, że peelingi do ciała są w mojej pielęgnacji obowiązkowym punktem i zużywam je w tempie ekspresowym ;) Najbardziej lubię te gęste, zbite, z dość ostrymi drobinkami peelingującymi, najlepiej o pięknym, owocowym zapachu.


Jakiś czas temu w sklepach pojawiła się nowa seria owocowych peelingów do ciała marki Bielenda, w trzech wersjach zapachowych: Troskliwa Brzoskwinia, Zmysłowa Wiśnia i Soczysta Malina. Padło na wiśnię, wzbogaconą olejem z czarnej porzeczki ;) Według producenta, peeling skutecznie wygładza, zmiękcza i odnawia naskórek, poprawia mikrokrążenie, ujędrnia i uelastycznia skórę. Za pudełko o pojemności 200g, zapłacimy około 15 zł. 


Jeżeli już o pudełku mowa, jest.. Piękne! Nie wiem dlaczego, ale szata graficzna bardzo przypadła mi do gustu. Same przyznajcie, że wiśnie w kształcie serc na etykietach naprawdę wyglądają kusząco? :) Pod zakrętką dodatkowo znajduje się folia zabezpieczająca, więc kupując taki peeling mamy pewność, że wcześniej nikt go nie ruszał. Wydobywanie peelingu z takiego zakręcanego pudełko-słoiczka jest wygodne i nie sprawiało mi problemu. 

Zmysłowa Wiśnia zdecydowanie należy do peelingów gęstych, zbitych i dość ostrych. Bez problemu rozprowadza się na zwilżonej skórze, a każde jego użycie jest czystą przyjemnością, ze względu na oszałamiająco piękny zapach! Wyraźnie czuć w nim świeże wiśnie, ale zaraz po kontakcie ze skórą, wybija się też wspomniany wcześniej olej z czarnej porzeczki. Pierwszy raz spotykam się z takim połączeniem, ale przyznam, że baaardzo przypadło mi do gustu. Jest soczyste, mocno owocowe i dodaje energii na resztę dnia. 


Skóra po użyciu tego peelingu jest wygładzona i miękka w dotyku. Przy dłuższym stosowaniu widać też poprawę jędrności - to na plus ;) Tak, jak pisałam wcześniej, jest to raczej mocny zdzierak, więc posiadaczki wrażliwej skóry powinny uważać, żeby nie nabawić się podrażnień. Dla mnie jest idealny, bo lubię mocne szorowanie - wtedy mam pewność, że cały martwy naskórek został usunięty, a skóra lepiej ukrwiona i pobudzona do regeneracji.

Jedynym minusem może być skład, który jest typowy dla peelingów drogeryjnych - cukier, zaraz za nim nieszczęsna parafina, krzemionka, uwodorniony olej rycynowy, olej z czarnej porzeczki, polietylen, substancje zapachowe i barwniki. Mimo zawartości parafiny, nie zauważyłam jednak, żeby peeling zostawiał lepki, tłusty film na skórze. Z wydajnością jest średnio, bo lubię za jednym zamachem wypeelingować się cała i wtedy słoik bardzo szybko sięga dna, ale u mnie to norma ;)


A dlaczego zyskał miano ulubionego peelingu na lato? Głównie ze względu na piękny, owocowy, soczysty zapach, który dość długo utrzymuje się na skórze i pozytywnie mnie nastraja. Ale oprócz zapachu, wyróżnia się na tle innych peelingów całkiem dobrymi właściwościami - radzi sobie z usunięciem martwego naskórka, wygładza i ujędrnia skórę. Uważam, że warto spróbować, bo cena wcale nie jest wysoka :) 

Znacie Zmysłową Wiśnię? A może próbowałyście innych wersji zapachowych?


Krem do depilacji, który nie śmierdzi + wyniki rozdania

Nie przepadam za kremami do depilacji. Nie dlatego, że są nieskuteczne, nie dlatego, że mnie podrażniają i nie dlatego, że są niewygodne w użyciu. Powód jest inny - smród, który wydzielają po rozsmarowaniu na skórze, podrażnia moje nozdrza do tego stopnia, że po 1-2 minutach zmywam wszystko i pokornie sięgam po maszynkę... Znalazłam jednak krem do depilacji nóg, który w ogóle nie śmierdzi! Ba, nawet przyjemnie pachnie ;)


Zestaw do depilacji BIELENDA Vanity Laser Expert zamknięty jest w ładnym, przyciągającym wzrok pudełku, we wnętrzu którego znajduje się tubka z kremem, dwie chusteczki enzymatyczne i plastikowa szpatułka. Krem i szpatułka - wiemy do czego służą, chusteczkami natomiast należy przetrzeć nogi po "zabiegu", aby spowolnić odrastanie włosków.

Krem należy równomiernie rozprowadzić na nogach, odczekać ok. 5 minut, a następnie usunąć go razem z włoskami, dołączoną do zestawu szpatułką. Czas oczekiwania można wydłużyć, ale w moim przypadku nie było to konieczne. Cała tubka niestety zeszła mi na jedną depilację (na łydki i uda). Mogłabym się postarać, żeby wystarczyła na dwa razy, ale z doświadczenia wiem, że lepiej nie oszczędzać i nałożyć trochę więcej kremu, niż potem stękać, że włoski się nie rozpuściły i tracić czas na poprawianie maszynką ;)


Efekt, jaki uzyskałam po tych 5 minutach, był zadowalający. Szpatułka jest ostra i przy mocniejszym dociśnięciu do skóry trochę drapie, ale chyba to normalne. Większość włosków rozpuściła się w całości, te grubsze zostały, ale było ich naprawdę malutko - kilka, kilkanaście, nie liczyłam ;) Nogi były gładkie i milutkie, tak jak lubię :D 

Spłukałam wodą, osuszyłam ręcznikiem i przystąpiłam do kolejnego etapu, czyli przetarcia skóry chusteczką enzymatyczną. Jedną chusteczkę zużyłam na obie nogi, bo była bardzo dobrze nasączona płynem. Jedyne, co zauważyłam, to nawilżenie i wygładzenie skóry. Nie wiem czy składniki aktywne spowalniają wyrastanie nowych włosków, bo można to zaobserwować dopiero przy regularnym używaniu tego zestawu. Po 2 dniach musiałam ponownie depilować nogi, więc wszystko w normie. 


Zestaw Laser Expert możecie kupić w większości drogerii - kosztuje około 12 zł. Myślę, że warto spróbować. Dlaczego? A no bo nie śmierdzi, tylko ładnie pachnie i dobrze radzi sobie z usuwaniem zbędnego owłosienia :P Przekonałam Was? :)

________________________________________________________________________________________

A rozdanie z zestawem pędzli, korektorem do brwi, olejkiem i innymi dobrociami wygrywa...


Gratuluję Ci kochana, będziesz miała swój ulubiony korektor w zapasie! :D Pozostałych uczestników zapraszam do regularnego śledzenia mojego bloga, bo rozdania będą się pojawiać co jakiś czas - nie traćcie nadziei ;)


Kremy CC od Bielendy - do czego służą?

Na polskim rynku dopiero co furorę zrobiły wszechobecne teraz kremy BB, a już pojawiają się ich następcy - korygujące kremy CC, a nawet DD. Nasuwa się więc podstawowe pytanie: czym różnią się BB od CC?

Wiele z nas pewnie myśli, że niczym. Wszak oba mają takie same zadania - łagodzić podrażnienia, wygładzać skórę i ukrywać niedoskonałości. Jednak poza samą nazwą (BB - Blemish Balm, CC - Colour Control), jest między nimi znacząca różnica. Kremy CC to tak jakby lepsza wersja BB. W teorii: "CC ma bogatszy skład, lepiej wyrównuje koloryt skóry, poprawia jej kondycję. Jest bardziej kryjący, przeznaczony dla cery problematycznej". A jak jest w praktyce?


Od razu Wam powiem, że nasze polskie kremy CC produkowane przez Bielendę, nie umywają się do oryginalnych, koreańskich. Mają jednak kilka cech, które mogą przekonać nas do zakupu. Przede wszystkim cena - 40 ml zielonego kremu kosztuje obecnie na promocji w Rossmannie 14,99zł (regularna cena 17,99), a 175 ml złotego - 22,99zł. Większa tubka to krem CC do całego ciała, a mniejsza - do twarzy.





Oba kremy są opatrzone napisem "10w1", a więc mają 10 funkcji. 
Złoty: maskuje niedoskonałości (pajączki, siniaki, blizny), neutralizuje zaczerwienienia, tonuje i ujednolica koloryt skóry, dodaje satynowego blasku, rozświetla i energizuje skórę, intensywnie nawilża przez 24h, idealnie wygładza i ujędrnia ciało, poprawia kondycję skóry, nadaje ciału piękny, zdrowy wygląd, a także zawiera naturalny filtr UV. 
Zielony zaś maskuje niedoskonałości (przebarwienia, blizny potrądzikowe, rozszerzone pory), neutralizuje zaczerwienienia, długotrwale nawilża skórę przez 24h, tonuje i ujednolica koloryt cery, wzmacnia i uszczelnia naczynka, łagodzi podrażnienia, idealnie wygładza, usuwa oznaki zmęczenia i stresu, zawiera naturalny filtr UV oraz stanowi idealną bazę pod makijaż. Tyle ze strony producenta :)


Krem CC do ciała dostałam razem z lutowym ShinyBoxem i gdy odkręciłam tubkę, byłam przerażona... Spodziewałam się białego, ewentualnie jakiegoś beżowego kremiku z rozświetlającymi drobinkami, a jego kolor jest... no, widzicie same. Wściekle pomarańczowo - brązowy. Bałam się tego nałożyć na ciało, żeby nie wyglądać jak po solarze i nie porobić sobie nieestetycznych smug, ale ciekawość wzięła górę.

Okazało się, że moje obawy były bezpodstawne, bo krem bezproblemowo się rozprowadza i bardzo szybko wchłania. W dodatku daje efekt subtelnego rozświetlenia, połączonego z naturalną, złotą opalenizną, która łatwo schodzi pod prysznicem ;) Wygładza skórę i zmniejsza widoczność siniaków, blizn, czy przebarwień. Bardzo przyjemnie pachnie i rzeczywiście, dobrze nawilża ciało. Musimy jednak wstrzymać się chwilę z zakładaniem ubrań - może brudzić, więc warto poczekać do całkowitego wchłonięcia.


Zielonego CC używam trochę dłużej. Ma dość rzadką, lekką konsystencję, przypominającą mus. Zapach przyjemny, bardzo podobny do złotego kolegi. Po rozprowadzeniu, na twarzy jest widoczny ten zielony kolor, który jednak znika po całkowitym wchłonięciu. A wchłania się dość szybko, ze względu właśnie na lekką konsystencję. Używałam go najczęściej jako bazy pod makijaż, ze względu na to, że wyraźnie wygładza cerę, zmniejsza zaczerwienienia, ujednolica koloryt cery i delikatnie matuje :) W tej roli sprawdził się świetnie - podkład dobrze się rozprowadzał, nie rolował się i nie warzył. A przy okazji twarz była nawilżona i miękka w dotyku. 


Złoty CC będzie idealny na lato (ewentualnie na jakieś większe wyjścia), do podkreślenia naturalnej opalenizny i delikatnego rozświetlenia skóry, a zielony dobrze sprawdza się w roli bazy pod makijaż. Oba kremy nie są drogie, więc uważam, że warto spróbować ;)

Próbowałyście już CC od Bielendy? Który jest Waszym ulubieńcem?



CC Cream 10w1 od Bielendy

Gdy pokazywałam Wam paczkę od Bielendy, oprócz olejku arganowego, Wasze ogromne zainteresowanie wzbudził krem CC. Jest to nowość na polskim rynku, kremy CC są bowiem następcami popularnych już BeBików. Ale co właściwie oznacza CC? Jest to skrót od "Colour Correcting" lub "Colour & Care". Ma mieć podobno lepszy skład od BB (bardziej dbać o kondycję skóry) i zapewniać lepsze wyrównanie kolorytu.



Jeżeli ciekawi Was odcień CC z Bielendy, bo będziecie chciały zobaczyć, czy jest odpowiedni do Waszego odcienia skóry, to od razu napiszę: TO NIE JEST KREM KRYJĄCY, nie ma formuły krem + podkład. Jest zielony jak Shrek, ale o tym później :P

CC jest zamknięty w miękkiej tubce o pojemności 75 ml, ze złotą zakrętką. Dodatkowo tubkę zabezpieczono kartonikiem, który zawiera wszystkie potrzebne informacje. Producent zapewnia, że CC Cream ma spełniać 10 funkcji:

 1. Maskować niedoskonałości takie jak:
     - rozszerzone pory
     - pajączki
     - przebarwienia
     - blizny potrądzikowe
 2.  Neutralizować zaczerwienienia
 3.  Długotrwale nawilżać skórę przez 24 h
 4.  Tonować i ujednolicać koloryt cery
 5.  Wzmacniać i uszczelniać naczynka
 6.  Łagodzić podrażnienia
 7.  Idealnie wygładzać
 8.  Usuwać oznaki zmęczenia i stresu
 9.  Zawierać naturalny filtr UV
10. Stanowić idealną bazę pod makijaż


Już teraz wspomnę, że nie spodziewałam się po nim cudów, szczególnie biorąc pod uwagę niewypały, jakimi były niektóre kremy BB. Ten okazał się jednak inny - nie ma w nim podkładu, nie ma funkcji kryjącej, jest zielony (a jak wiadomo, zielone korektory są na zaczerwienienia i przebarwienia). Rzuciłam okiem na skład - jest ok, nie ma silikonów, nie ma parabenów - może być okej :)

Konsystencja jest lekka, dość rzadka, ale dobrze rozprowadza się na skórze. Zapach już od pierwszego użycia przypadł mi do gustu - jest słodkawy, przyjemny, przypomina mi perfumy :) Krem szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu na skórze.


A jak z działaniem? Czy rzeczywiście ta zielona, shrekowa maź ma 10 funkcji?
Nie. Ale polubiłam ten wynalazek. Zaraz po nałożeniu czuć, że działa - skóra jest nawilżona, miękka w dotyku, a jednocześnie matowa. Cera lekko się rozjaśnia, wygładza, zaczerwienienia są zmniejszone, a kolor delikatnie (podkreślam) wyrównany. I nic poza tym. No, może dodam, że nadaje się pod makijaż - może służyć jako baza.


Moim zdaniem ten CC Cream może być hitem, ale wśród osób, które nie mają większych problemów z cerą. Moja twarz jest okropna, dlatego nie spodziewam się, że jakikolwiek krem coś z nią zrobi.
Jest fajną alternatywą dla ciężkich, silikonowych baz pod podkład. Działanie ma podobne, a zapewne na dłużej starczy :) Powtarzam jeszcze raz, że zielony CC nie ma funkcji kryjących, jego zadaniem jest ujednolicenie koloru skóry. I w tej roli sprawdza się bardzo dobrze. Nie zamaskuje jednak pajączków, zmian trądzikowych i rozszerzonych porów. Dla mnie jest dobry. Nie wspaniały i cudowny, ale dobry :)

Kosztuje ok. 23 zł/40 ml.
Dostępne są również 2 inne wersje: różowa neutralizująca cienie i żółta na siniaki i pajączki, która ma tworzyć efekt "rajstop w kremie".



AddThis