Neauty Minerals, Podkład matujący Neutral Medium Light

Podkłady mineralne zagościły w moim makijażu stosunkowo niedawno, a już wiem, że nie zamienię minerałów na tradycyjne podkłady - są może trochę trudniejsze w obsłudze, ale to jedyna ich wada. Absolutnie nie zapychają cery, pozwalają skórze oddychać i mają proste, natralne składy, co dla mojej, trądzikowej, mieszanej cery jest bardzo ważne. 

Dziś przedstawię Wam podkład mineralny marki Neauty Minerals, która na polskim rynku jest stosunkowo krótko, bo dopiero od paru miesięcy. Mimo tego, zrobiły na mnie dobre wrażenie i postanowiłam sięgnąć po jeden z nich. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na szeroką gamę kolorystyczną, która zawiera aż 21 odcieni podkładów, podzielonych na 3 kategorie: Neutral, Olive i Golden. Mój wybór padł na Neutral Medium Light i okazało się, że był to strzał w dziesiątkę :)


Opakowanie to plastikowy słoiczek z sitkiem, który zawiera 8g podkładu. Może nie jest tak piękny i ekskluzywny, jak np. słoiczki Lily Lolo, ale wygląda estetycznie i jest poręczny. Sitko można bez problemu zamknąć, więc podkład może jechać z nami w podróż :)

Podkład jest bardzo drobno zmielony, a co za tym idzie, dobrze się rozprowadza i nieźle trzyma twarzy. Jeżeli chodzi o sam kolor, określiłabym go jako neutralny beż, z delikatnym brzoskwiniowym dodatkiem. Jest bardzo jaśniutki (jak na odcień z połowy gamy) i nada się raczej dla jasnych, ale ciepłych karnacji. Dla mnie jest idealny zimą, ale wiosną i latem będzie już o wiele za jasny.


To, co mnie pozytywnie zaskoczyło, to jego ogromna wydajność. Używam go już ponad 2 miesiące, nigdy go sobie nie żałowałam (zazwyczaj kładę kilka cienkich warstw, żeby uzyskać zadowalające krycie), a zostało mi jeszcze trochę ponad pół opakowania! :) 

Jest to podkład matujący, więc teoretycznie nie powinien mieć powalającego krycia - tak też jest w praktyce. Jak zobaczycie na zdjęciu poniżej, mam raczej dużo do zatuszowania, więc jedna warstwa podkładu mi nie wystarczy. Krycie można jednak stopniować, bez obaw o efekt maski. Podkład wygląda na twarzy bardzo naturalnie, a ponadto matuje skórę na dobrych kilka godzin. Jak dla mnie to całkiem niezły wynik.


Jedyna jego wadą jest to, że podkreśla suche skórki, ale to niestety robi każdy podkład mineralny, więc przed jego nałożeniem warto zadbać o złuszczenie i dobrze nawilżenie twarzy. Poniżej widać mój policzek w wersji saute i po nałożeniu dwóch cieniutkich warstw podkładu (zdjęcie można powiększać):


Pełnowymiarowe opakowanie podkładu matującego Neauty Minerals kosztuje obecnie 44,90zł - cena nie jest strasznie wysoka, ale nie należy też do najniższych (do końca stycznia trwa promocja -15%). Złożyć zamówienie, jak i podejrzeć pełną gamę kolorów możecie na stronie neauty.pl - gdybyście jednak zdecydowały się na zakup, sugerujcie się raczej swatchami zamieszczonymi w internecie, bo zdjęcia na stronie trochę przekłamują kolory ;)



Hydrolat z czystka - sposób na pozbycie się przebarwień

Dziś mam coś dla dziewczyn, które walczą z przebarwieniami po trądziku, a jednocześnie cenią sobie naturalną pielęgnację. Hydrolat z czystka, bo o nim mowa, to nic innego jak roślinny wywar z liści czystka ladanowego, polecany do pielęgnacji cery tłustej, trądzikowej, a także dojrzałej i zniszczonej. Używam go już od kilku tygodni, a butelka powoli robi się pusta, więc mogę co nieco powiedzieć na temat jego działania.


Hydrolat ten bardzo ciężko znaleźć w sklepach internetowych z półproduktami - często jest on niedostępny. Mój pochodzi ze strony bio-line.pl, a 100 ml buteleczka kosztowała mnie 29 zł. Przyznam, że czaiłam się na hydrolat EcoSpa, który jest o połowę tańszy, ale niestety, ciągle było go brak w magazynie. Kupiłam ten. Przepłaciłam, ale przynajmniej mam butelkę z atomizerem, która ułatwia mi aplikację płynu na skórę :) 


Przyznam, że kupiłam hydrolat z czystka głównie z myślą o zlikwidowaniu moich potrądzikowych przebarwień, ale w trakcie jego używania okazało się, że ma dużo szerszy zakres działania. Przede wszystkim hamuje krawienie z drobnych ranek potrądzikowych i przyspiesza ich gojenie. Serio! Gdy zdarzyło mi się coś przypadkowo (bądź też nie :P) wycisnąć lub rozdrapać, psikałam czystkiem i już po chwili ranka zasychała. 

Używałam go również jako tonik. Przemywałam nim skórę twarzy bezpośrednio po jej umyciu. Co zauważyłam? Czystek minimalizuje widoczność porów i delikatnie ściąga skórę. Czuć, że twarz jest odświeżona i oczyszczona.


Najbardziej interesuje Was zapewne działanie hydrolatu na przebarwienia potrądzikowe. Powiem od razu: DZIAŁA! Te świeże były bledsze już po paru dniach, a po ok. 2 tygodniach zniknęły niemalże w 100%. Na stare przebarwienia czystek też ma swój wpływ, ale nie usunie ich całkowicie, jedynie zmniejszy ich widoczność. Przynajmniej tak było w moim przypadku, na Was może zadziałąć inaczej :)

Jedyne, co mi się nie podoba, to zapach czystka. W internecie spotkałam się z określeniem "pachnie jak plastik" i w sumie muszę się z  tym zgodzić :( Przeszkadzał mi jednak tylko na samym początku, potem już się przyzwyczaiłam.

Komu polecam hydrolat z czystka ladanowego? Dziewczynom, które są posiadaczkami cery tłustej bądź mieszanej, a jednocześnie wrażliwej lub podrażnionej kuracjami przeciwtrądzikowymi, a ponadto borykają się z problemami przebarwień potrądzikowych. Będzie dla Was idealny :) Pomoże też tym, które mają tendencje do rozdrapywania krostek. Czystek wspomoże ich gojenie i przyspieszy znikanie śladów po nich. Dla mnie jest totalnym hitem i na pewno sięgnę po kolejną butelkę!


P.S.
Do weekendu raczej się nie odezwę, bo mam nawał zaliczeń, referatów, kolokwiów i egzaminów - sesja sresja... Z góry przepraszam!


HASK, Argan Oil from Morocco, Odżywka z olejem arganowym

W okresie jesienno-zimowym moim włosom nie wystarczy już zwykła odżywka. Mróz, przebywanie w suchych, ogrzewanych pomieszczeniach, a także szaliki i czapki zdecydowanie nie służą moim kosmykom. Wtedy muszę sięgnąć po coś "bogatszego" - coś, co dogłębnie nawilży i wygładzi osłabione i przesuszone włosy. Do takich kosmetyków należy odżywka Argan Oil from Morocco firmy HASK, która kilka dni temu (niestety) sięgnęła dna.

Kosmetyki HASK są na polskim rynku od niedawna. Jest to amerykańska firma, która istnieje już ponad 50 lat, a specjalizuje się w wytwarzaniu odżywek, masek, olejków i szamponów, wzbogaconych o naturalne oleje, które pomogą zregenerować i odżywić nasze włosy. 

Odżywkę z serii arganowej dostałam już dość dawno, ale użyłam jej jeszcze tego samego dnia, którego wpadła w moje ręce. Urzekła mnie nie tylko piękną szatą graficzną, praktycznym opakowaniem, ale też przepięknym, słodkim zapachem.

Zapach odżywki przypomina mi pomarańczowe delicje. Jest słodko - owocowy i na szczęście długo utrzymuje się na włosach :) Konsystencja jest dość gęsta - przypomina bardziej maskę, niż lekką odżywkę, ale patrząc na skład, wcale mnie ta jej gęstość nie dziwi. Co prawda lepiej sprawdziłaby się tutaj tuba, zamiast butelki z zamykaniem na klik, bo pod koniec, gdy kosmetyku było już mało, ciężko było mi ją postawić "na głowie", ale nie jest to żadnym uniedogodnieniem. 

Moje włosy są cienkie i rzadkie, więc nakładałam na nie naprawdę niewielką ilość odżywki. Butla o pojemności 355 ml wystarczyła mi na 4 miesiące regularnego używania jej 2-3 razy w tygodniu. Wmasowywałam ją w pasma włosów, a następnie spłukiwałam chłodną wodą - wtedy działała najlepiej, a efekt wygładzenia był jeszcze bardziej widoczny.

W składzie znajdziemy m. in. olej arganowy, olej kokosowy, masło Shea, oliwę z oliwek, proteiny soi, aminokwasy keratynowe, hydrolizowane proteiny kukurydzy i soi, a także pantenol i naturalne konserwanty. Odżywka jest wolna od  parabenów, alkoholu, siarczanów, związków aromatycznych, glutenu i sztucznych barwników.

Już podczas nakładania kosmetyku było czuć, że włosy są "milusie" w dotyku. Najlepsze efekty widać było jednak dopiero po wyschnięciu - miękkie, lejące, sypkie, błyszczące, dociążone, wygładzone i mega nawilżone włosy. Takie, jak w reklamach :) Były podatne na układanie i nie sprawiały problemów przy rozczesywaniu. No istny cud! A zapach.... Miodzio! 
Przypomnę Wam, że używałam tej odżywki trochę ponad 4 miesiące, więc mogę się wypowiedzieć na temat długotrwałego efektu. Przy regularnym stosowaniu owszem, można zauważyć dużą poprawę kondycji włosów, które niestety znika, gdy skończymy używać kosmetyku.

Odżywka HASK Argan Oil from Morocco dostępna jest stacjonarnie w drogeriach Hebe, a przez internet możecie ją nabyć w sklepie biutiq.pl.  Butelka o pojemności 355 ml kosztuje obecnie 26 zł - uważam, że to cena adekwatna do jej jakości. Polecam szczególnie posiadaczkom włosów zniszczonych, farbowanych i suchych. Powinna poradzić sobie z ich dogłębnym nawilżeniem i ujarzmieniem, a jeśli lubicie zapach delicji, będziecie w siódmym niebie! 

INGRID, Love Story, Volume & Long Mascara

Cześć, mam na imię Justyna i jestem maskaroholiczką. Na chwilę obecną, w użyciu jest ich aż 8, drugie tyle leży w zapasach, a kolejne tyle już wyschło, ale mają fajne szczoteczki i nie mam sumienia wywalić ich do kosza. Na blogu zazwyczaj piszę Wam tylko o tych maskarach, które przypadają mi do gustu, reszta nie zasługuje na oddzielny wpis :) Dziś o jednym cudeńku z tej pierwszej kategorii. Używam go na co dzień i jak na razie sprawdza się bez zarzutu.


Pogrubiająco - wydłużający tusz do rzęs Love Story marki Ingrid przyciąga wzrok pięknym opakowaniem. Srebrne, eleganckie, z wytłaczanym wzorem koronki - będzie idealne dla kobiet, które lubią, gdy kosmetyk nie tylko się sprawdza, ale też ładnie wygląda na półce :)

Szczoteczka jest silikonowa, z krótkimi, dość gęsto rozstawionymi ząbkami. Jest giętka i wygodna w użyciu, a ponadto nabiera odpowiedną ilość tuszu. Dobrze rozdziela i dokładnie pokrywa każdy włosek, nie zostawiając przy tym grudek i nie sklejając rzęs. 


Mimo, że jest to maskara pogrubiająco-wydłużająca, nie osiągniemy przy jej użyciu teatralnego efektu. Rzęsy pokryte Love Story wyglądają naturalnie, ale nie są niewidoczne. Przy jednej warstwie włoski są idealnie rozdzielone i wydłużone, ale pogrubienia niestety nie widać. Efekt oczywiście można stopniować, dokładając kolejne warstwy maskary, ale mnie zadowala już jedna, ewentualnie dwie cienkie warstewki. Tusz nie osypuje się, nie rozmazuje i nie znika w ciągu dnia. Jest dość trwały - utrzymuje się bez zarzutu ok. 8 godzin.


Uważam, że tusz Love Story będzie idealny dla dziewczyn, które lubią gadżeciarskie opakowania, ale też naturalnie wyglądające, rozdzielone i delikatnie podkreślone rzęsy. Nie nada się natomiast dla tych, które oczekują efektu sztucznych rzęs. 

Na zdjęciu poniżej jedna warstwa tuszu (można powiększać):


Tusz kosztuje ok. 12 zł/7 ml, a dostępny jest na stoiskach INGRID. Dokładną listę sklepów możecie podejrzeć tutaj [klik].


Olej z pestek malin - zastosowania i działanie

Pewnie większość z Was słyszała o dobroczynnym działaniu naturalnych olejów na skórę, włosy i na organizm człowieka. A może nawet doświadczyłyście tego na sobie? :) Ja, odkąd przerzuciłam się na (prawie) naturalną pielęgnację, widzę znaczną poprawę kondycji mojej skóry i włosów. Nie bójcie się półproduktów, nie bójcie się nakładać olejów, nawet na tłustą skórę - to naprawdę pomaga! Dziś napiszę kilka słów na temat oleju idealnego właśnie dla posiadaczek cery mieszanej, tłustej, bądź trądzikowej.


Olej z pestek malin jest mało popularny - a szkoda, bo ma wiele dobroczynnych właściwości, które mogą zainteresować zarówno młode dziewczyny, jak i starsze panie. Jest między innymi bogatym źródłem witaminy E, w postaci alfa i gamma-tokoferolu, który jest naturalnym antyoksydantem, hamującym oznaki starzenia się skóry - spłyca zmarszczki i bruzdy, wygładza i rozjaśnia. Ponadto, jest naturalnym filtrem UV, a więc zapobiega powstawaniu przebarwień i fotdostarzeniu. Jest idealny na lato, gdy nie chcemy katować skóry chemicznymi filtrami, ale też na zimę i jesień, przy kuracji kwasami.


Jest jednym z najbardziej nasyconych olejów - zawiera ponad 80% nienasyconych kwasów tłuszczowych, głównie kwas linolowy i alfa-linolenowy, które zapewniają odpowiedni poziom nawilżenia skóry i stanowią główny składnik płaszcza lipidowego skóry. Olej z pestek malin ma działanie przeciwzapalne, antyseptyczne i łagodzące, więc idealnie nadaje się do cery trądzikowej, która wymaga nie tylko nawilżenia, ale też wspomagania przy gojeniu się zmian na skórze.

Jest gęsty, mocno żółty i ma charakterystyczny, lekko owocowy zapach, ale mimo tego szybko się wchłania i nie barwi skóry. Nie zapycha porów, rozjaśnia, wygładza i nie powoduje reakcji alergicznych.


Olej z pestek malin nie jest tylko i wyłącznie do twarzy. Ja, posiadaczka wysokoporowatych, suchych, puszących się włosów, używałam go od czasu do czasu do olejowania. I powiem Wam, że sprawdził się świetnie :) Włosy były miękkie, sypkie, nawilżone i podatne na układanie. Wyglądały tak samo dobrze, jak po moim ulubionym oleju lnianym, który wygrywa tylko pod względem ceny (jest dużo tańszy i łatwo dostępny). 

Podsumowując: jeśli macie cerę skłonną do zapychania, wrażliwą, trądzikową, tłustą bądź mieszaną, ale wymagającą nawilżenia i odżywienia, zainwestujcie w olej z pestek malin. Będzie dla Was idealny :) Buteleczka o pojemności 50 ml kosztuje w Manufakturze Kosmetycznej 29 zł, ale dostępne są też inne pojemności. Zajrzyjcie tutaj:



Youngblood, Whiplash - Tusz z efektem sztucznych rzęs

Nieczęsto mam okazję używać kosmetyków niszowych - głównie ze względu na ich wysoką cenę i niedostępność. Marka Youngblood bez wątpienia do takich należy. Jest amerykańską, luksusową firmą, zajmującą się produkcją kosmetyków mineralnych, przeznaczonych dla posiadaczek cer wrażliwych, z niedoskonałościami. Dopiero wchodzą na polski rynek, więc w internecie o nich mało. Postaram się to zmienić :)

Głównym bohaterem dzisiejszego wpisu jest zestaw WHIPLASH, składający się z 2 elementów: mineralnego tuszu z efektem sztucznych rzęs (10 ml) i odżywki do rzęs/bazy pod tusz (3,8 ml).

Tusz i odżywkę dostajemy w czarno - białym, matowym, eleganckim kartoniku. W środku znajduje się czarna, wysuwana "szufladka", w której umieszczone zostały 2 buteleczki. Już samo opakowanie świadczy o ekskluzywności produktu - o wszystko zadbano w najmniejszych szczegółach, a całość wygląda naprawdę elegancko i ładnie.

Buteleczki tuszu i odżywki wyglądają tak samo, różnią się jedynie wielkością. Są wykonane nie z tandetnego, wszechobecnego plastiku, a z wysokiej jakości metalu (wnioskuję po tym, że są zimne i dość ciężkie). Przy zakręcaniu słychać charakterystyczny "klik", dzięki czemu jestem pewna, że do środka nie dostaje się powietrze, a opakowanie jest szczelnie zamknięte.

Szczoteczka odżywki do rzęs ma kształt spirali. Jest niewielka, wygodna w użyciu i nabiera odpowiednią ilość kosmetyku. Sama odżywka jest biała, gęsta, a po nałożeniu na rzęsy mało widoczna. Stanowi swego rodzaju "bazę" pod tusz, uprzednio pogrubiając i wydłużając włoski. Mineralna odżywka zawiera proteiny i witaminy, które wzmacniają i odżywiają, dzięki czemu rzęsy nie łamią się ze względu na działanie nawilżające kosmetyku.

Tusz do rzęs ma standardową szczoteczkę - taką, jaką możemy znaleźć w większości drogeryjnych kosmetyków. Włoski są krótkie i gęsto rozstawione. Tusz na początku był mokry i trochę się rozmazywał, ale po ok. 2 tygodniach podsechł i bez problemu pokrywał rzęsy, nie osypując się i nie "migrując" po twarzy. Czerń jest matowa, głęboka i nie blednie w ciągu dnia. Produkt jest bogaty w aminokwasy, witaminy i wyciągi roślinne, dzięki czemu wzmacnia i uelastycznia rzęsy. Nie zawiera sztucznych barwników i parabenów, więc z powodzeniem mogą go używać posiadaczki wrażliwych oczu.

Aby uzyskać efekt sztucznych rzęs, należy najpierw nałożyć na rzęsy warstwę odżywki, a gdy ta jest jeszcze mokra, pokryć włoski tuszem. To właśnie odżywka "robi całą robotę", więc możemy jej nałożyć tyle, ile chcemy, byle tylko nie przesadzić :) Efekt możemy oczywiście stopniować, ale już po jednej warstwie odżywki i tuszu rzęsy są pogrubione i meeega wydłużone! Same możecie zobaczyć to na zdjęciu poniżej (można powiększać):

Tak, jak pisałam wcześniej - w ciągu dnia tusz nie kruszy się i nie rozmazuje, a nałożony rano, wieczorem wygląda tak samo dobrze. Kondycja rzęs przy regularnym używaniu odżywki i tuszu uległa zdecydowanej poprawie. Włoski są mocniejsze, bardziej elastyczne i nie wypadają w takich ilościach, jak wcześniej ;) 

Zestaw Whiplash można nabyć w sklepie internetowym PELL.PL (klik w zdjęcie poniżej). Odżywka i tusz kosztują w cenie regularnej 239 zł, ale aktualnie trwa promocja, z której naprawdę warto skorzystać - za czarny kartonik zapłacicie tylko 84 zł :) Skusicie się? 



Balneokosmetyki, Biosiarczkowy szampon przeciwłojotokowy i przeciwłupieżowy

Dla osób z łojotokową skórą głowy bardzo ważny jest dobry, oczyszczający szampon. Testowałam parę drogeryjnych i parę aptecznych szamponów dla osób z problemem łojotoku i zauważyłam, że oprócz ziół, najlepiej na moją skórę wpływa woda siarczkowa, która ma działanie złuszczające, bakteriobójcze, przeciwgrzybicze i oczyszczające. Szampon, o którym mowa w dzisiejszym poście jest stworzony na bazie leczniczej wody siarczkowej, a ponadto wzbogacony kilkoma innymi, naturalnymi składnikami. Czy pomógł ukoić swędzącą i problematyczną skórę głowy? O tym w dalszej części posta.


Biosiarczkowy szampon Balneokosmetyki Malinowy Zdrój dostajemy w białej, plastikowej butelce z zamykaniem "na klik", o pojemności 200 ml. Kosmetyk wydobywa się za pomocą niewielkiego otworu, co według mnie jest małym (ale jednak) utrudnieniem, ze względu na konsystencję szamponu. Zapach jest świeży, orzeźwiający, trochę przypomina mi oranżadę w proszku :) Jeśli kiedykolwiek miałyście do czynienia z kosmetykami Balneo, pewnie wiecie o co mi chodzi, bo wszystkie pachną podobnie.

Szampon jest bardzo, ale to bardzo gęsty, co wpływa na jego dużą wydajność, a jednocześnie na utrudnione wydobywanie go z butelki. Pieni się świetnie (pewnie ze względu na SLS w składzie), więc potrzeba niewielkiej ilości, aby rozprowadzić go na skórze i włosach. Pamiętajcie, że jest to szampon leczniczy, więc nie wystarczy tylko umyć nim włosów i spłukać. Należy go spienić i zostawić na głowie co najmniej dwie minuty - ja czasem wydłużałam ten czas do 5-6 minut, ale działanie było takie samo.


Używałam tego szamponu według zaleceń producenta, czyli 3-4 razy w tygodniu, na zmianę z czarną nalewką Babci Agafii. Po miesiącu regularnego stosowania zauważyłam kilka pozytywnych zmian. Przede wszystkim, włosy dłużej zachowują świeżość. Przy moim łojotoku zdarzało się tak, że rano umyłam włosy, a wieczorem były już tłuste - teraz, przy stosowaniu biosiarczkowego szamponu mogę myć głowę co dwa dni. Skóra jest ukojona, mniej się łuszczy, a co za tym idzie, łupież zniknął prawie w 100%, podobnie jak zaczerwienienia i krostki. Włosy stały się mocniejsze, a wypadanie ograniczyło się, ale używam też wcierek na porost, więc nie wiem, czyja to zasługa.


Na koniec spójrzmy na skład. Nie jest może idealny, ale mnie się podoba :) Znajdziemy w nim co prawda SLS, ale oprócz niego wodę siarczkową, octopirox (substancja czynna będąca kompleksem soli organicznych o aktywnym działaniu przeciwgrzybiczym), termoaktywną borowinę, korę białej wierzby, ekstrakt z mydlnicy lekarskiej, a także naturalny olejek grejpfrutowy. Kosmetyk jest wolny od parabenów i chemicznych barwników. 

Jeśli macie ŁZS, szczerze polecam :) Szampon z biosiarką możecie kupić na stronie internetowej producenta - obecnie kosztuje 29zł/200 ml.


Ideał: Lily Lolo, Puder sypki Flawless Matte

Wolicie używać pudrów sypkich, czy prasowanych? Ja przyznam, że dopiero niedawno poznałam magię sypkich kosmetyków - teraz prasowane róże, pudry i cienie poszły w odstawkę. W moim makijażu królują minerały. Powiem Wam w tajemnicy, że jak na razie Lily Lolo jest na prowadzeniu :) Nie zawiodłam się na żadnym z kosmetyków sygnowanych tą marką. I choć poznałam kilka innych mineralnych firm, to właśnie po LL sięgam najczęściej. 


Recenzję tego pudru długo odwlekałam w czasie, choć przyznam, że sama nie wiem czemu, bo wystarczyłoby napisać jedno słowo: HIT. Flawless Matte jest dla mnie idealny w każdym calu, od opakowania, przez skład, konsystencję, aż po efekt, jaki dzięki niemu uzyskuję. Ale wszystko po kolei :)

Skoro już przy opakowaniu jesteśmy, nie dodam nic nowego, bo wszystko napisałam już przy okazji innych recenzji minerałów tej marki - jest typowe dla Lily Lolo, więc nie będę się rozpisywać. Czarno-biały, matowy słoiczek z sitkiem, które można zamknąć. Wygodny, elegancki, solidny. Puder można włożyć do torebki, bez obawy o to, że się wysypie. 


Puder ma postać białego, bardzo drobno zmielonego, bezzapachowego proszku. Jest transparentny, więc nie musimy martwić się źle dobranym kolorem. Nie bieli, nie pyli się, bardzo dobrze nakłada go się pędzlem typu kabuki. Nie zmienia koloru podkładu (jak robiły to niektóre niby-transparentne pudry innych firm) i nie tworzy nieestetycznych plam. 

Używam go do wykończenia makijażu, a efekt, jaki dzięki niemu uzyskuję jest w pełni zadowalający. Moja cera jest mieszana - tłusta w strefie T, więc czoło, broda i nos mają skłonności do świecenia się. Niewielka ilość Flawless Matte zapewnia mi nieskazitelny efekt matu, który utrzymuje się spokojnie 3-4 godziny. Zmniejsza widoczność porów, nie wchodzi w zmarszczki i optycznie wygładza skórę. 


Ze względu na problematyczną cerę, ważny dla mnie jest fakt, że puder nie zapycha porów, nie wysusza i nie uczula. Skład jest krótki i prosty: znajdziemy w nim tylko glinkę porcelanową i mikę. W tym przypadku im mniej, tym lepiej :)

To jeszcze nie koniec zachwytów! Pudru można używać zarówno na, jak i pod podkład. Użyty w ten drugi sposób, stanowi świetną bazę pod makijaż, wygładza i matowi cerę, a także sprawia, że podkład dłużej się trzyma. 


Tak, jak pisałam wcześniej, ten puder jest dla mnie na chwilę obecną idealny! Nada się zarówno dla posiadaczek cer tłustych, jak i mieszanych. Ładnie matowi twarz na długie godziny, jest wydajny i w 100% naturalny. Za słoiczek o pojemności 7 g musicie zapłacić obecnie 72,90zł, a kupić można go w sklepie Costasy:


Lumene, Natural Code Matt Makeup, Podkład matujący


Wybaczcie mi, że przez parę dni byłam nieobecna w internetach, ale każdy kiedyś potrzebuje resetu (chyba wiecie o co mi chodzi?). Święta i Nowy Rok były do tego idealną okazją - wyleniłam się, wybyczyłam, przemyślałam parę spraw i nabrałam duuuużo energii. Postaram się być na blogu regularnie, nadrabiać zaległości i zorganizować obiecany konkurs :)

Dziś pozostajemy w tematyce makijażu, tym razem jednak będzie o podkładzie matującym Lumene, przeznaczonym do cery tłustej i mieszanej, skłonnej do świecenia się.


Według producenta, podkład Natural Code matuje cerę, koryguje niedoskonałośc, a ponadto ma działanie antybakteryjne i przeciwzapalne. Zawiera ekstrakt z arktycznej babki lancetowatej, która słynie z właściwości przeciwtrądzikowych i regulujących wydzielanie sebum. Możemy wybierać spośród pięciu dostępnych odcieni, ja zdecydowałam się na drugi z kolei, dość jasny numer 11 Cream


Podkład zamknięty jest w niewielkiej, miękkiej tubce. Opakowanie wygląda estetycznie, jest wygodne (wolę pompki, ale tubkę mogę rozciąć i wydobyć produkt do końca) i zawiera wszystkie niezbędne informacje, takie jak skład, datę ważności, czy opis działania kosmetyku. Zawiera 30 g podkładu - pojemność standardowa.


Podkład jest gęsty - swoją konsystencją przypomina mi trochę starą wersję Revlon Colorstay. Jest jednak trochę bardziej śliski i żeby równomiernie go rozprowadzić, trzeba się nauczyć z nim pracować. Mnie najlepiej nakłada się go palcami, bo pędzel typu flat top zostawiał nieestetyczne smugi. Dość szybko wysycha, od razu zostawiając cerę idealnie matową. Krycie określiłabym jako średnie - zakryje przebarwienia i delikatne zaczerwienienia, ale nie poradzi sobie z większymi zmianami trądzikowymi, czy śladami po trądziku. Ten efekt można jednak stopniować, dokładając kolejne warstwy. 


Kolor jest jasny, ma trochę beżowych i różowych tonów, ale dla mnie na okres zimowy jest idealny. Ładnie wtapia się w naturalny kolor cery, nie ciemnieje i nie tworzy efektu maski. Mat utrzymuje się około 3-4 godzin, potem wymaga przypudrowania - jak dla mnie to niezły wynik, szczególnie że w normalnych warunkach moja cera świeci się już po godzinie, góra dwóch. 


Nie zauważyłam, żeby przyspieszał gojenie się zmian trądzikowych, ale z pewnością nie podkreśla suchych skórek i nie zapycha porów. Jest wydajny, co w połączeniu z dość niską ceną stanowi zgrany duet. Komu poleciłabym Lumene Natural Code? Posiadaczkom cer mieszanych i tłustych, ale bez większych zmian i przebarwień na twarzy. Krycie jest za niskie, żeby porównywać go do Colorstaya, ale Lumene wygrywa swoją lekką formułą i zawartością naturalnych wyciągów w składzie. 

30 mililitrowa tubka kosztuje obecnie 31 złotych, a kupić ją możecie w drogerii internetowej BodyLand. Kliknięcie w obrazek poniżej przeniesie Was na stronę sklepu:



AddThis