Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trądzik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą trądzik. Pokaż wszystkie posty

Nowa seria Pharmaceris T H₂O₂ z nadtlenkiem wodoru

Dzisiejszy post skierowany jest głównie do tych z Was, które borykają się z trądzikiem. Ja niestety, choć dawno jestem po dwudziestce, nadal nie wyleczyłam swojej twarzy w 100% i chociaż jest już dużo lepiej, to i tak ciągle testuję nowe kosmetyki, które mają poprawić stan mojej cery i załagodzić objawy trądziku. Jakiś czas temu na rynku pojawiły się dwa nowe dermokosmetyki Pharmaceris T, w których głównym składnikiem aktywnym jest nadtlenek wodoru, czyli tytułowy H₂O₂. Molekularna formuła kremu i żelu miała sprawić, że moja cera będzie gładka, a wszelkie zmiany krostkowo-grudkowe będą się szybciej goić.  


Zarówno krem, jak i żel punktowy zamknięte są w metalowych tubkach - takich, jak tanie, męskie kremy do golenia :) Nie wyglądają zbyt elegancko, ale przypuszczam, że to ze względu na skład i działanie. Nie szata zdobi człowieka, tak samo nie opakowanie świadczy o dobrych właściwościach kosmetyku, więc nie zniechęciło mnie to do testowania. Oba mają gęstą konsystencję i lekki, niedrażniący, ale "szpitalny" zapach. Żel jest przezroczysty, natomiast krem biały. 

Krem nakładałam codziennie wieczorem, na umytą, suchą twarz. Na to jeszcze żel punktowy, na pojedyncze wypryski - tak kładłam się spać. Czasem, gdy nie szłam do pracy, bądź miałam więcej czasu wolnego, używałam duetu kosmetyków w ten sam sposób, ale również w ciągu dnia. 


Wspomniane H₂O₂ to nic innego jak woda utleniona, której antybakteryjne i przeciwzapalne właściwości znane są od dawien dawna. W związku z tym nie byłam zdziwiona, że krem i żel w kontakcie ze skórą wytwarzają delikatną pianę i przybierają białego koloru, a skóra lekko mnie piecze :) To oznaczało, że wytwarza się jakaś reakcja chemiczna i bakterie rzeczywiście są zabijane. Krem jednak po chwili się wchłaniał, a żel szybko zastygał, więc nie przeszkadzało mi to w aplikowaniu dermokosmetyków na skórę. 


Pierwsze efekty zauważyłam po około tygodniu stosowania. Cera rzeczywiście wydawała się gładsza, pory zwężone, a krostki i grudki, które miałam, szybciej znikały, bądź też stawały się mniej widoczne. Po ponad miesiącu kuracji mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że ten duet naprawdę działa. Kremu zostało mi 2/3 tubki, natomiast żel punktowy jest już na wykończeniu, więc mógłby być dostępny w trochę większej pojemności - to moje jedyne zastrzeżenia. 

Jak wygląda moja cera po 6 tygodniach z serią H₂O₂? Wyprysków pojawia się zdecydowanie mniej, a te, które już są, szybko zasychają i nie robią tak dużych i widocznych blizn, jak wcześniej. Po prostu syfek zamienia się w strupek, a strupek odpada i zostaje po nim niewielki ślad :) Cera stała się gładsza, zdrowsza, nie jest już tak zaczerwieniona i podrażniona. Małe krostki znikają, duże szybciej się goją. Nie ruszyły się tylko moje zamknięte zaskórniki, ale one potrzebują cięższej broni, więc nie mam o to pretensji do kosmetyków Pharmaceris. To, co mi się podoba to fakt, że cera nie jest przesuszona. Owszem, rano mam lekkie uczucie ściągnięcia, ale dobry krem szybko je niweluje. Nie ma suchych skórek, nie ma łuszczenia. Ten krem po prostu leczy, w nieinwazyjny sposób :)


Podsumowując: w moim przypadku trądzik nie został wyleczony, a jedynie zaleczony. Chcę Wam jednak uświadomić, że trądziku u osób dorosłych nie pozbędziecie się jedynie przy pomocy kosmetyków :) Jeśli jednak nie macie tak ogromnych problemów z cerą, jak ja, krem i żel zdecydowanie mogą skutecznie poprawić jej stan. Krostki  szybciej będą się goić, a skóra stanie się gładsza. Duet z pewnością poradzi sobie ze zmniejszeniem wydzielania sebum, więc polubią się z nim również posiadacze cer tłustych, nie tylko trądzikowych. Pytajcie o nie w aptekach :)

Przypominam również o konkursie <KLIK>, w którym do wygrania są dwa zestawy kosmetyków. Bierzcie udział, bo naprawdę warto!

SYNCHROLINE, Aknicare Sun Teintee SPF30

Przy tak wysokich temperaturach, jakie panują obecnie w całej Polsce, niezbędna jest ochrona przed szkodliwym promieniowaniem. Szczególnie posiadaczki cer tłustych, mieszanych i trądzikowych wiedzą, jak ciężko jest znaleźć krem z filtrem, który jednocześnie będzie chronił przed słońcem, nawilży, nie zapcha, a wręcz przeciwnie - pomoże w leczeniu niedoskonałości. Ja znalazłam coś, co spełnia wszystkie moje oczekiwania. Mowa o kremie Synchroline z serii Aknicare Sun teintee z filtrem SPF 30. 

Przyznam szczerze, że nasze początki były trudne. Krem nie jest biały, jak tradycyjne filtry. To raczej coś w rodzaju kremu BB, a w dodatku jego kolor jest dość ciemny, więc aplikacja na początku sprawiała mi problemy. Robił mi plamy na twarzy, a każdy podkład nałożony na niego rolował się i nie chciał równomiernie rozprowadzić. Winowajcą tych kłopotów nie był jednak sam krem, a... ja. Dokładniej, moje nieumiejętne rozprowadzanie kremu na twarzy :) 
Pamiętajcie, żeby przed użyciem dokładnie go wstrząsnąć, na twarz nakładać naprawdę niewielką jego ilość, a potem wmasować, aż do całkowitego wchłonięcia. Wtedy unikniecie brązowych placków, efektu maski, a także rolowania się podkładu, czy ciasta na buzi po nałożeniu pudru :) Nie martwcie się, na pierwszy rzut oka, ciemno-brązowo-pomarańczowym odcieniem. Nieźle stapia się z cerą i po roztarciu prawie go nie widać.

Jak sprawdził się krem na mojej tłustej cerze? Świetnie! 

Od razu powiem Wam, że kryje słabo, więc osoby, które mają więcej do zakrycia, mogą go używać pod podkład (to filtr chemiczny, działający wewnątrz skóry, więc nakładamy go jako pierwszego). Efekt, jaki daje, to wyrównanie kolorytu cery, nadanie jej lekko opalonego odcienia i wygładzenie. Ja czasem używałam go solo, czasem z minerałami, a czasem z płynnymi podkładami - zależało to zazwyczaj od temperatury powietrza :) W ciągu ostatnich kilku dni na twarzy lądował tylko Aknicare i puder z Kryolanu, bo im więcej bym nałożyła, tym szybciej by to spłynęło... 

Przede wszystkim, Aknicare łagodzi stany zapalne i sprawia, że szybciej się goją. Wszystkie ranki, czy zaognione "niespodzianki" znikają znacznie szybciej, niż normalnie. Zauważyłam, że zaskórniki pojawiają się znacznie rzadziej, a uwierzcie mi, że odkąd zaczęły się upały, strasznie ciężko mi utrzymać moją twarz w znośnym stanie. Krem nie daje efektu całkowitego, płaskiego matu. Zostawia cerę lekko rozświetloną i gładką. Nie zmniejsza widoczności porów, nie kryje jak podkład, ale widocznie nawilża. Nie wysusza cery, jak niektóre kremy do cery trądzikowej, nie pozostawia uczucia ściągnięcia. Jak dla mnie - idealnie!

Niestety, zgubiłam gdzieś kartonik, w który była zapakowana tubka z kremem, więc nie mogę wstawić zdjęcia składu, ale znalazłam go w ulotce. Dla zainteresowanych:

Skład INCI: AQUA(WATER), TRIETHYL CITRATE, CETEARYL ALCOHOL, DIETHYLAMINO HYDROXYBENZOYL HEXYL BENZOATE, ETHYLHEXYL METHOXYCINNAMATE, OCTOCRYLENE, ALCOHOL DENAT., METHYLENE BIS-BENZOTRIAZOLYL TETRAMETHYLBUTYLPHENOL, PROPYLENE GLYCOL, GLYCOL PALMITATE, ARACHIDYL ALCOHOL, OLIGOPEPTIDE-10, SODIUM HYALURONATE, CYCLOPENTASILOXANE, BENZYL PCA, CETEARYL GLUCOSIDE, DIMETHICONE, BEHENYL ALCOHOL, ARACHIDYL GLUCOSIDE, XANTHAN GUM, BUTYLENE GLYCOL, DECYL GLUCOSIDE, C30-45 ALKYL CETEARYL

Substancjami aktywnymi są cytrynian trietylu, GT peptide-10, filtry chemiczne UV i kwas hialuronowy. Krem nie zawiera retinoidów ani antybiotyku, więc możecie kupić go bez recepty, ale pamiętajcie, że jeśli macie większe problemy z trądzikiem, nie zastąpi on leczenia dermatologicznego.


Jeśli chodzi o ochronę przed promieniowaniem, jestem zadowolona. Oczywiście, przy takich temperaturach, trzeba powtarzać aplikację co kilka godzin, ale mogę Was zapewnić, że filtr działa jak należy. Nos i okolice oczu, które u mnie praktycznie każdego lata były spieczone na raka, tym razem nabrały lekko brązowego koloru, bez podrażnień i oparzeń. Podsumowując - jeśli macie problemy z nadmiernym przetłuszczaniem cery, bądź trądzikiem i szukacie dobrego filtra, Synchroline Aknicare Sun Teintee to coś dla Was! Jest to dermokosmetyk, więc kupić możecie do jedynie w aptekach. Cena za 50 ml tubkę oscyluje w granicach 50 zł, co moim zdaniem nie jest dużą kwotą.

A Wy, jakich filtrów używacie latem? :)

P.S.
Przypominam, że do niedzieli możecie zgłaszać się do rozdania, w którym do zgarnięcia jest zestaw profesjonalnych kosmetyków do włosów. Link [TUTAJ].


Kolagen NTC - wrażenia po ponad 2 miesiącach używania

Słyszałyście kiedyś od tropokolagenie? To nic innego jak mikroskopijna cząsteczka białka, która przenika do głębszych warstw skóry po to, aby ją odbudować, wygładzić i uelastycznić. Jest to identyczny kolagen, który powstaje w organizmie człowieka. Ten właśnie składnik zawiera Kolagen NTC - naturalny kosmetyk do codziennego stosowania w postaci żelu, który obecnie odpowiada za dobry stan mojej twarzy :)

Na polskim rynku jest multum kosmetyków do twarzy z kolagenem. Co więc odróżnia Kolagen NTC od kosmetyków drogeryjnych? Brak barwników, konserwantów, parabenów i bardzo dobra przenikalność przez poszczególne warstwy naskórka. Według producenta, kolagen NTC:


*źródło: kolagen-ntc.pl

Ze względu na niewielką pojemność butelki (50ml), używałam NTC tylko i wyłącznie do pielęgnacji twarzy. Nie dlatego, że nie mam rozstępów czy cellulitu i nie byłam ciekawa, jak sprawdzi się na ciele, ale najnormalniej w świecie było mi go szkoda - tym bardziej, że w krótkim czasie widziałam jego pozytywny wpływ na skórę twarzy i chciałam, by te efekty utrzymały się jak najdłużej :)


Kolagen NTC nie jest jednak zwykłym kremem, czy serum do twarzy, gdyż wymaga odpowiedniego sposobu nakładania. NTC nie powinno się mieszać z innymi kremami, ponieważ niektóre z nich zatykają pory i NTC nie przeniknie do skóry właściwej. Aplikację można zakończyć użyciem ulubionego kremu, lub balsamu, należy jednak pamiętać aby nie zawierały w swoim składzie związków cynku, siarki, kwasów owocowych i salicylowych, ceramidu, cytokinu czy retinolu. Wymienione substancje powodują, że kolagen traci swoje właściwości. W przypadku kiedy chcielibyśmy użyć takiego kremu, musimy odczekać ok. 40 min.


Przyznam, że na początku sumiennie stosowałam się do wyżej wymienionych trzech kroków, ale z biegiem czasu pięciominutowy masaż stał się dla mnie męczący - cierpły mi ręce i zaczynało mnie to nudzić. Starałam się jednak, aby masaż trwał tak długo, dopóki skóra twarzy całkiem nie wyschła. 
 
Zalecane jest stosowanie kolagenu NTC dwa razy dziennie - w moim przypadku było tak, że dwa razy dziennie stosowałam go tylko przez pierwsze 2-3 tygodnie, potem tylko raz, zazwyczaj na noc. Aplikacja była dość przyjemna, bo tak jak pisałam wcześniej, kosmetyk ma postać przezroczystego, bezzapachowego, gęstego żelu, który bez problemu rozprowadza się na skórze. Już po ok. miesiącu zauważyłam, że skóra twarzy jest w dużo lepszym stanie, niż przed rozpoczęciem mojej przygody z kolagenem NTC. 

Przede wszystkim, trwale zwiększył się poziom nawilżenia skóry. Moja twarz jest zmęczona i wysuszona kuracjami przeciw trądzikowi, a NTC naprawdę pomógł jej wrócić do poprzedniego stanu. Zauważyłam też zmniejszenie widoczności zmarszczek wokół oczu - co prawda nie mam ich zbyt wiele, ale okolica oczu wygląda lepiej, a spojrzenie jest świeższe :) Nanotropokolagen okiełznał również mój trądzik! Zmiany, które już były szybko znikały, blizny są na chwilę obecną dużo bledsze i mniej widoczne, a podczas stosowania kolagenu pryszcze wyskakiwały tylko sporadycznie. Ogólnie cera wygląda o niebo lepiej - jest bardziej zbita (chyba wiecie, o co mi chodzi - jędrność się poprawiła), gładsza, pory mniej widoczne, a i nie świecę się tak, jak wcześniej, co oznacza, że wydzielanie sebum zostało wyregulowane :)

Na koniec rzućmy okiem na skład - jest krótki, w 100% naturalny i (przynajmniej moim zdaniem) świetnie skomponowany! Mamy tu tylko wodę, kolagen, kwas mlekowy i kwas hialuronowy. Jest to połączenie idealne, które daje nam gwarancję skuteczności. Z pewnością zdziała cuda na skórze suchej, z bliznami, przebarwieniam i innymi niedoskonałościami, czyli takiej, jak moja. 

Jestem naprawdę zadowolona z działania NTC i z pewnością sięgnęłabym po kolejne opakowanie, gdyby nie cena, która na chwilę obecną nie pozwala mi na zakup drugiej buteleczki. Nanotropocollagen można nabyć na stronie internetowej producenta <KLIK>, a kosztuje on 195zł/50ml - obecnie w cenie promocyjnej, za 189zł. Gdybyście jednak skusiły się na zakup NTC, przygotujcie się na dwadzieścia razy większy karton, wypchany styropianem - firma naprawdę dba o swoich klientów i solidnie zabezpiecza przesyłki :) 


Hydrolat z czystka - sposób na pozbycie się przebarwień

Dziś mam coś dla dziewczyn, które walczą z przebarwieniami po trądziku, a jednocześnie cenią sobie naturalną pielęgnację. Hydrolat z czystka, bo o nim mowa, to nic innego jak roślinny wywar z liści czystka ladanowego, polecany do pielęgnacji cery tłustej, trądzikowej, a także dojrzałej i zniszczonej. Używam go już od kilku tygodni, a butelka powoli robi się pusta, więc mogę co nieco powiedzieć na temat jego działania.


Hydrolat ten bardzo ciężko znaleźć w sklepach internetowych z półproduktami - często jest on niedostępny. Mój pochodzi ze strony bio-line.pl, a 100 ml buteleczka kosztowała mnie 29 zł. Przyznam, że czaiłam się na hydrolat EcoSpa, który jest o połowę tańszy, ale niestety, ciągle było go brak w magazynie. Kupiłam ten. Przepłaciłam, ale przynajmniej mam butelkę z atomizerem, która ułatwia mi aplikację płynu na skórę :) 


Przyznam, że kupiłam hydrolat z czystka głównie z myślą o zlikwidowaniu moich potrądzikowych przebarwień, ale w trakcie jego używania okazało się, że ma dużo szerszy zakres działania. Przede wszystkim hamuje krawienie z drobnych ranek potrądzikowych i przyspiesza ich gojenie. Serio! Gdy zdarzyło mi się coś przypadkowo (bądź też nie :P) wycisnąć lub rozdrapać, psikałam czystkiem i już po chwili ranka zasychała. 

Używałam go również jako tonik. Przemywałam nim skórę twarzy bezpośrednio po jej umyciu. Co zauważyłam? Czystek minimalizuje widoczność porów i delikatnie ściąga skórę. Czuć, że twarz jest odświeżona i oczyszczona.


Najbardziej interesuje Was zapewne działanie hydrolatu na przebarwienia potrądzikowe. Powiem od razu: DZIAŁA! Te świeże były bledsze już po paru dniach, a po ok. 2 tygodniach zniknęły niemalże w 100%. Na stare przebarwienia czystek też ma swój wpływ, ale nie usunie ich całkowicie, jedynie zmniejszy ich widoczność. Przynajmniej tak było w moim przypadku, na Was może zadziałąć inaczej :)

Jedyne, co mi się nie podoba, to zapach czystka. W internecie spotkałam się z określeniem "pachnie jak plastik" i w sumie muszę się z  tym zgodzić :( Przeszkadzał mi jednak tylko na samym początku, potem już się przyzwyczaiłam.

Komu polecam hydrolat z czystka ladanowego? Dziewczynom, które są posiadaczkami cery tłustej bądź mieszanej, a jednocześnie wrażliwej lub podrażnionej kuracjami przeciwtrądzikowymi, a ponadto borykają się z problemami przebarwień potrądzikowych. Będzie dla Was idealny :) Pomoże też tym, które mają tendencje do rozdrapywania krostek. Czystek wspomoże ich gojenie i przyspieszy znikanie śladów po nich. Dla mnie jest totalnym hitem i na pewno sięgnę po kolejną butelkę!


P.S.
Do weekendu raczej się nie odezwę, bo mam nawał zaliczeń, referatów, kolokwiów i egzaminów - sesja sresja... Z góry przepraszam!


Czerwona glinka od Nacomi

Naturalne glinki goszczą w mojej łazience już od dawna, głównie ze względu na to, że są w 100% naturalne i pozbawione chemii, a poza tym świetnie oczyszczają skórę twarzy i pomagają leczyć trądzik. Zazwyczaj sięgałam po zieloną (ze względu na jej przeznaczenie - cera tłusta, trądzikowa), ale potem zaczęłam testować inne. Pojawiła się glinka biała, ghassoul, aż w końcu zdecydowałam się na czerwoną.


Czerwona glinka szczególnie dobrze wpływa na cerę tłustą i mieszaną, a jednocześnie wrażliwą (mimo, że na opakowaniu jest napisane co innego - "do cery naczynkowej i normalnej"). Jest najczęściej stosowana w przypadkach łagodzenia objawów trądziku różowatego - od razu napiszę, że ja takiego nie mam. Ale trądzik towarzyszy mi od paru ładnych lat, a cera po stosowaniu różnych specyfików, mających ten trądzik zlikwidować, zrobiła się wrażliwa i skłonna do podrażnień. 


Mam porównanie do dwóch innych glinek od Nacomi, więc śmiało mogę napisać, że Glinka Czerwona najlepiej łączy się z wodą. Ma konsystencję jedwabiście gładkiego, drobno zmielonego proszku, co zdecydowanie ułatwia przygotowanie maseczki :) Jeżeli chodzi o zapach, jest typowy dla glinek. Mineralny, naturalny, ale delikatny i niewyczuwalny na twarzy. 

Na początku maseczkę przygotowywałam na oko - trochę glinki, trochę wody. Często jednak zdarzało mi się, że gotowa papka była za rzadka, więc musiałam dosypywać proszku. A potem okazywało się, że gotowej maseczki wystarczy co najmniej na 3 twarze :) Metodą prób i błędów doszłam do tego, że na jeden raz wystarczy 1 łyżka glinki i 1 łyżeczka wody - zazwyczaj w takich proporcjach konsystencja była idealna.


Pamiętajcie, że glinek nie można rozrabiać w metalowych naczyniach! Używajcie plastikowych, silikonowych, szklanych, lub porcelanowych miseczek. 

Gotową papkę nakładałam palcami, dokładnie na całą twarz, omijając okolice oczu i zostawiałam aż do momentu, gdy glinka zaczynała zasychać, czyli przez jakieś 8-10 minut. Przez ten czas, gdy maseczka zasychała i tworzyła skorupę, nic nie mówiłam, nie jadłam i nie piłam. W przeciwnym wypadku wszystko zaczęłoby się kruszyć, a mnie towarzyszyłoby nieprzyjemne uczucie ściągnięcia. Po upływie określonego czasu, wszystko zmywałam ciepłą wodą - nie było to problematyczne, ale wymagało trochę cierpliwości.


Twarz po użyciu maseczki z czerwonej glinki była za każdym razem dokładnie oczyszczona, rozjaśniona, matowa i gładka. W żadnym wypadku nie podrażniała, a wręcz przeciwnie - wszystkie podrażnienia i zaczerwienienia były złagodzone, a zmiany trądzikowe mniej widoczne. Jest jedną z łagodniejszych glinek, a mimo tego, świetnie radzi sobie z oczyszczaniem problematycznej cery. Oprócz tego zaskoczyła mnie swoją wydajnością. Mimo regularnego używania, jej ubytek jest niewielki.

Czerwoną glinkę od Nacomi możecie kupić w sklepie biokram.pl, a opakowanie o pojemności 200g kosztuje tylko 24zł. Kliknięcie w obrazek poniżej przeniesie Was bezpośrednio na stronę produktu:




Używałyście czerwonej glinki? Jakie są Wasze doświadczenia?


Naturalny duet w walce o piękną cerę - Puder Lodhar i Olej sezamowy

Dzisiejsza pogoda niestety nie napawa mnie optymizmem - na (nie)szczęście popsuła mi plany, więc korzystając z wolnej chwili, przedstawię Wam dwa naturalne kosmetyki, które od dłuższego czasu wspomagają moją walkę z zanieczyszczoną, skłonną do wyprysków cerą. Peeling Lodhar i Olej sezamowy stosowałam najczęściej w duecie, więc dlatego dzisiejsza recenzja będzie podwójna.


Zdaję sobie sprawę, że wiele z Was nigdy nie słyszało o pudrze/peelingu Lodhar. W internecie próźno szukać opinii na jego temat, a sam opis producenta zbyt wiele nie mówi. Postaram się więc powiedzieć Wam o nim nieco więcej ;)

Lodhar Powder zrobiony jest ze sproszkowanej kory wschodnioindyjskiego drzewa symplocos racemosa, która ma właściwości ściągające i antybakteryjne - jest więc idealny dla cery trądzikowej. Można używać go na dwa sposoby: jako peelingu lub jako maseczki. Ma postać proszku, ale nie jest tak drobno zmielony, jak np. glinki, dzięki czemu masując nim skórę, wykonujemy delikatny peeling. Nie zawiera żadnych chemicznych dodatków, jest w 100% naturalny. Pachnie dość charakterystycznie, ale jeśli nie przeszkadzają Wam zapachy glinkowych maseczek, do tego też przywykniecie :)


Należy połączyć go z wodą - jednorazowo wsypywałam do plastikowej miseczki ok. 1 łyżki proszku i dolewałam wody "na oko". Puder słabo wiąże wodę, więc należy jej dodawać stopniowo. Lepiej dolać mniej, niż przesadzić, bo potem mieszanka spłynie nam z twarzy. 
Zazwyczaj używałam go jako maseczki. Przygotowaną mieszankę zostawiałam na twarzy do momentu, aż zaczęła zasychać (ok. 10 minut), potem zwilżałam dłonie i lekko masowałam, robiąc w ten sposób peeling. Pozostałości dokładnie spłukiwałam wodą.


Skóra twarzy po takim zabiegu była dogłębnie oczyszczona, matowa, rozjaśniona i gładka, ale też trochę za mocno ściągnięta. Aby zniwelować ten efekt, nakładałam więc zamiast kremu olej sezamowy. 

Mój jest akurat marki Nacomi, dość popularnej ostatnio na blogach, jednak olej sezamowy ma w swojej ofercie wiele firm. Warto zwrócić na to, w jakim stopniu został on przetworzony - im mniej, tym lepiej  (dobrze, gdyby był zimnotłoczony). Dlaczego olej sezamowy? Bo zawarte w nim sezamol i sezamina dogłębnie oczyszczają skórę z toksyn, zmiękczają, nawilżają, a także mają działanie przeciwzmarszczkowe. 


Olej jest zamknięty w butelce z ciemnego szkła, wyposażonej w niewielki otwór. Jest gęsty, więc potrzeba niewielkiej jego ilości, aby pokryć całą twarz. Szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu na skórze. Pachnie pięknie - jeśli lubicie sezamki, ta woń powinna Wam się spodobać. Zamiast kremu sprawdzał się dobrze. Nawilżał, wygładzał, zmiękczał, ale nie zapychał. Zmiany trądzikowe były złagodzone.

Kilka razy użyłam go też do olejowania włosów. Efekt? Nawilżone, miękkie i gładkie kosmyki.


Przy regularnym stosowaniu peelingu i oleju zauważyłam, że moja cera wygląda znacznie lepiej. Twarz mniej się przetłuszcza, pory są mniej widoczne, zmiany trądzikowe pojawiają się rzadziej, a te, które już są, szybko się goją. Na początku pojawił się wysyp, bo cera się oczyszczała, ale teraz widzę poprawę. I chociaż na efekty musiałam trochę poczekać, uważam, że naturalna pielęgnacja cery trądzikowej z pomocą tego duetu jest warta zachodu.


Oba produkty pochodzą ze sklepu Family, a moje czytelniczki mogą kupić je taniej. Po wpisaniu haseł promocyjnych, otrzymacie peeling Lodhar (hasło: LODHAR) lub olej sezamowy (hasło: SEZAM) z 10% rabatem. 


Kosmetyki dostępne TUTAJ (peeling w cenie 14 zł) i TUTAJ (olej sezamowy 16,50zł/50ml).



Maseczka idealna: FEMI, Maseczka oczyszczająca Bio-Puritas

Zastanawiałyście się kiedyś, po co nam maseczki? Kiedyś uważałam, że maseczkę robi się raz na jakiś czas, gdy skóra potrzebuje dodatkowej interwencji. Teraz wiem, że nie można pomijać tego punktu pielęgnacji i starać się wykonywać go regularnie, bo maseczka na pewno nie zaszkodzi, a może zrobić wiele dobrego. Dzięki maseczkom, skóra dostaje dużą dawkę składników aktywnych, a wierzchnia warstwa naskórka zostaje "rozmiękczona", przez co dalsze zabiegi pielęgnacyjne są bardziej efektywne. 

O kosmetykach z Laboratorium FEMI wspominałam Wam już dwukrotnie - zakochałam się w ich peelingu enzymatycznym i kremie Aqua Express. Nie należą do tych z niższej półki cenowej, ale zdecydowanie warto uskładać trochę pieniędzy i zainwestować w jeden z nich. 


Gdy w moje ręce wpadła Maseczka oczyszczająca Bio-Puritas, nie wierzyłam, że będzie taka cudowna, jak opisuje ją producent na opakowaniu. Po kilku użyciach... przepadłam. Wiedziałam, że będzie z tego miłość ;) 

Opakowanie jest charakterystyczne dla FEMI - ciężki, szklany słoiczek z matowego szkła, z zakrętką ozdobioną kwiecistym deseniem i dodatkowym wieczkiem zabezpieczającym. Warto zachować kartonik, w który zapakowana jest maseczka i ulotkę informacyjną, bo zawiera wszystko, co może nas zainteresować: skład, opis produktu, a także kosmetyki pokrewne, które mogą być odpowiednie dla naszej cery. 


Zanim przejdę do właściwości, przeanalizuję widoczny poniżej skład, w którym znajduje się wiele surowców, posiadających certyfikat ekologiczny (te oznaczone gwiazdką).

Od początku: woda hamamelisowa (oczar wirginijski)*, woda, masło Shea*, masło kakaowe*, naturalna glinka, gliceryna, emolient tłusty*, ekstrakt z kamelii chińskiej*, ekstrakt z kocanki*, emolient tłusty*, sterole roślinne, witamina E, ester gliceryny*, emolient tłusty, surfaktant, wyciąg z nasion soi, prowitamina B5, ekstrakt z rozmarynu, olej słonecznikowy, substancje zapachowe, alantoina, olejek lawendowy, olej z kocanki i olej z drzewa herbacianego. Tyle naturalnych, ekologicznych składników musi działać cuda :)


Maseczka kolorem i konsystencją przypomina masło orzechowe. Jest bardzo gęsta, zbita i treściwa - gdy przechylimy słoiczek do góry dnem, nic się nie ruszy. Ze względu na tą gęstość, próbowałam ją nakładać pędzelkiem, ale zdecydowanie lepiej sprawdzają się po prostu palce, wtedy bez problemu rozprowadza się na twarzy ;)
Zapach jest mocno ziołowy, dość intensywny, ale po zmyciu nie jest już wyczuwalny. Nakładałam, tak jak zaleca producent, średniej grubości warstwę, 2-3 razy w tygodniu, a ubywało jej ze słoiczka niewiele, co przemawia za dużą wydajnością kosmetyku. Trzymałam ją na twarzy zazwyczaj dłużej, niż 20 minut, bo mimo zawartości glinki maseczka nie zasychała i była niewyczuwalna na twarzy - po prostu zapominałam, że ją mam :P


A na koniec najważniejsze, czyli cudowne działanie Bio-Puritas. Po każdym użyciu maseczki, moja skóra była gładka, rozjaśniona i doskonale oczyszczona - efekty widoczne gołym okiem. Wszelkie zaczerwienienia, wypryski i podrażnienia były złagodzone i szybciej się goiły. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam poprawę stanu skóry. Nie przetłuszczała się tak mocno, wyprysków pojawiało się mniej, a te, które już wyskoczyły, dużo szybciej znikały. Przebarwienia potrądzikowe delikatnie zjaśniały. Oprócz tego, że maseczka oczyszcza, doskonale nawilża i wygładza skórę! Nie spotkałam jeszcze kosmetyku, który miałby tyle funkcji, tak świetny skład i ogromną wydajność.. ;)

Oczyszczającą maseczkę Bio-Puritas od FEMI mogę śmiało zaliczyć do odkryć roku. W pielęgnacji mojej twarzy stała się hitem i nie wyobrażam sobie już życia bez niej, bo w dużej mierze przyczyniła się do poprawy stanu mojej cery. Jedynie cena może być dla niektórych zbyt wysoka, bo 50ml słoiczek kosztuje obecnie 101 zł.

Do nabycia w SKLEPIE INTERNETOWYM FEMI.


Paula's Choice, Skin Perfecting 2% BHA Liquid Exfoliant + zdjęcia przed i po

Nie mam już 13 lat, nie przechodzę właśnie okresu dojrzewania, a trądzik jest moim nieodłącznym towarzyszem. Najwięcej zmian pojawia się u mnie przed "tymi dniami", w okolicach żuchwy i brody, a także na policzkach. Wniosek jest jeden - to zmiany hormonalne. A, że do endokrynologa kolejki, skierowania, a i mnie jakoś nie po drodze, leczyłam się na własną rękę. Próbowałam już wielu specyfików. Tabletki, kremy, maście, płyny, żele.. Pomagały, ale na krótką metę. Postanowiłam więc sięgnąć po cięższy kaliber, a mianowicie kurację kwasami.


Eksfoliant Paula's Choice poznałam dzięki ShinyBox - jego miniatura była dołączona do marcowej edycji pudełka. Poużywałam trochę i zauważyłam, że coś dobrego zaczęło się dziać. Pełnowymiarowy kosmetyk przywędrował do mnie trochę później, bezpośrednio od producenta. 

A czym w ogóle jest eksfoliant? To płyn złuszczający z 2% kwasem salicylowym (BHA), który ma wnikać w głąb skóry i usuwać nawet najbardziej oporne wypryski, wągry i zaskórniki. Złuszcza wierzchnią warstwę skóry, usuwając zanieczyszczenia i regulując wydzielanie sebum. W czasie kuracji kwasami, zalecane jest używanie kosmetyków z filtrem przeciwsłonecznym, żeby nie dorobić się trudnych do usunięcia przebarwień.


Płyn należy nakładać na noc, nanosząc go i wmasowując w czystą skórę, opuszkami palców. To zadanie ułatwia nam plastikowa, twarda, solidna buteleczka, z wygodnym aplikatorem, dzięki któremu możemy nałożyć na twarz tyle płynu, ile chcemy. Sam kosmetyk jest bezbarwny i bezzapachowy, konsystencją przypominający większość płynów micelarnych, czy toników. Bez problemu aplikuje się go na twarz, należy jednak uważać, żeby nie przesadzić, bo wtedy skóra będzie się lepić.


Przyjrzyjmy się bliżej składowi: woda, konserwant, humektant, kwas salicylowy, ekstrakt z liści zielonej herbaty, emulgator, wodorotlenek sodu (regulator pH) i substancja zwiększająca trwałość kosmetyku. Bez żadnych szkodliwych substancji, parabenów, silikonów itp. Niby nic nadzwyczajnego, a działa cuda ;)

Na początku używałam go tylko na noc, po ok. 1,5 miesiąca zwiększyłam "dawkę" do 2 razy dziennie. Nakładałam go po oczyszczeniu twarzy, a przed nałożeniem kremu. W trakcie skóra - wiadomo,  łuszczyła się, więc warto pamiętać o regularnym peelingowaniu, aby pozbyć się suchych skórek. Jakie efekty zaobserwowałam po prawie 3 miesiącach kuracji?


Dla porównania, wstawiam Wam zdjęcie z archiwum blogowego, wykorzystane przy poście o Acne Derm. Te, zrobione przed kuracją Skin Perfecting, zaginęły w niewyjaśnionych okolicznościach :( To, co widać poniżej, to i tak jedne z "lepszych dni" mojej twarzy. Rozszerzone pory, niezliczona ilość zaskórników i wyprysków, blizny etc. - problemy, z jakimi zmagają się posiadaczki cery trądzikowej. 



Efekty widać gołym okiem, same zobaczcie! To ten sam policzek, po 3 miesiącach złuszczania kwasami - zdjęcia bez żadnego retuszu. Przede wszystkim pozbyłam się prawie w 100% zmian trądzikowych. Fakt, wyskakują jakieś małe pryszcze, ale szybko się goją. Świeże blizny prawie całkowicie zniknęły, a te, które były już stare, są jaśniejsze i niemalże niewidoczne. Po zaskórnikach ani śladu, a cera stała się gładka i jednolita. Nie potrzebuję już mocno kryjących podkładów, tony korektora i pudru - wystarczą mi lekkie podkłady mineralne, ewentualnie krem CC. Uwierzcie mi, że po tylu latach katorgi, to dla mnie ogromny sukces.


Widząc satysfakcjonujące efekty, kurację kwasami kontynuuję, bo "do poprawy" mam jeszcze czoło i brodę. Nie zapominam oczywiście o filtrach, które teraz, w takie upały, są po prostu konieczne. 

Butelka o pojemności 118ml kosztuje obecnie 109zł. Biorąc pod uwagę wydajność płynu (po 3 miesiącach zostało mi jeszcze pół butelki), uważam, że cena nie jest wygórowana. Do nabycia w sklepie internetowym Paula's Choice.


Egyptian Magic - krem o wielu zastosowaniach

Egyptian Magic przedstawiłam Wam w kwietniu, kiedy to dostałam go jako prezent dla Ambasadorki ShinyBox. Ma wiele zastosowań, składa się wyłącznie z naturalnych składników i ma długą datę przydatności. To cudo robi furorę za granicą, a polecają go największe gwiazdy. Co takiego ma w sobie to niepozornie wyglądające pudełeczko, że Madonna i Kate Hudson nie wychodzą bez niego z domu?


Krem jest zamknięty w niewielkim, plastikowym (ale solidnym) słoiczku, zawierającym 59 ml produktu. Opakowanie jest dodatkowo zabezpieczone folią z informacjami w języku polskim, które niestety, trzeba zedrzeć, aby dobrać się do środka. Angielskie napisy na słoiczku są bardzo nietrwałe, bo już po kilku użyciach zaczęły się ścierać, ale nie to jest najważniejsze. 

W skład Egyptian Magic wchodzi tylko 6 naturalnych składników: oliwa z oliwek, wosk pszczeli, miód, pyłek kwiatowy, mleczko pszczele i propolis. Ma właściwości samokonserwujące (przez bakteriobójcze i utleniające zdolności składników pszczelich), nie zawiera żadnych chemicznych konserwantów, co pozwala nam używać go baaardzo długo. Wreszcie znalazłam krem do twarzy (i nie tylko), który zdążę zużyć zanim się przeterminuje, bowiem możemy się nim cieszyć aż przez 36 miesięcy od otwarcia.



Ma konsystencję stałą (należy go przechowywać w temperaturze pokojowej), przypominającą wazelinę, która rozpuszcza się pod wpływem ciepła dłoni. Bardzo dobrze rozprowadza się na twarzy, ale niestety powoli się wchłania i zostawia tłusty film, więc raczej nie nadaje się pod makijaż. Najlepszy będzie do stosowania na noc - rano obudzimy się z piękną, promienną cerą :) Jest pomocny przy kuracji kwasami. Jeżeli któraś z Was kiedykolwiek próbowała takiej kuracji, pewnie wie, jakim problemem są potem suche skórki. Egyptian Magic bardzo dobrze sobie z nimi poradził, nawilżał skórę i co najważniejsze, wcale nie zapchał, ani nie spowodował wysypu.

Nie jest to jednak krem typowo do twarzy. Ma wiele innych zastosowań, m.in.:
  • maska do włosów - nawilża i wygładza włosy dzięki zawartości naturalnych olejków
  • balsam do ust - doskonale regeneruje i chroni spierzchniętą skórę ust
  • naturalny masaż - odżywia i natłuszcza skórę, świetnie sprawdza się podczas relaksujących masaży SPA
  • balsam po opalaniu - łagodzi podrażnienia po opalaniu, idealnie nawilża wysuszoną skórę po kąpielach słonecznych
  • balsam po goleniu - zmniejsza podrażnienia i zaczerwienienia powstałe podczas golenia twarzy i ciała
  • wysypka i podrażnienia - niweluje powstawanie swędzących krostek, łagodzi podrażnienia
  • przebarwienia potrądzikowe - usuwaprzebarwienia, goi i leczy skórę
  • świeże blizny - przyspiesza regenerację naskórka, zmniejsza widoczność blizny (również chirurgicznej)
  • łuszczyca, egzema - idealnie łagodzi zmiany łuszczycowe, zapobiega świądowi skóry
  • krem dla niemowląt - łagodzi podrażnienia odpieluszkowe, natłuszcza i ochrania delikatną skórę


Ja używałam go najczęściej do twarzy, ale kilka razy nałożyłam go na noc, na końcówki włosów (na całe włosy, w charakterze maski, było mi go po prostu szkoda). Rano, po umyciu były miękkie, nawilżone i wyglądały bardzo zdrowo. Krem przyniósł mi też ulgę przy atopowym zapaleniu skóry. Ukoił wszelkie zmiany chorobowe, złagodził świąd i pieczenie. Dodatkowo, gdy smaruję nim twarz, resztki kremu wmasowuję w paznokcie i skórki. Pozbyłam się "zadziorków", a paznokcie są mocniejsze i zdrowsze :) Jak dajemy go "na twarz", to wiadomo, że przy okazji smarujemy też rzęsy i usta. Co do rzęs - nie zauważyłam szybkiego wzrostu, ale wydaje mi się, że są trochę ciemniejsze. Na popękane usta jest za to wspaniałym lekarstwem.
W 100% nadaje się do cery trądzikowej. Pomaga w pozbyciu się pryszczy, nawilża i nie zapycha, a także przynosi ulgę przesuszonej antytrądzikowymi kuracjami cerze.  



Podsumowując, plusem jest naturalny skład, długi termin przydatności i szeroki zakres zastosowań. Ale nie jest to krem, który po jednym użyciu odmłodzi nas o 10 lat i sprawi, że będziemy miały twarz jak modelki z pierwszych stron gazet, ale sprawdzi się przy każdym rodzaju cery. Nie jest to również coś, co możemy kupić w każdej drogerii - nie ma długiego, chemicznego składu, a i konsystencja jest ciut inna. Mimo tego, spełnia wszystkie moje wymagania i mogę z ręką na sercu polecić go każdej kobiecie, która ceni sobie naturalne składy, wielofunkcyjność i świetne działanie.

Cena:
59 ml - 98zł
118 ml - 169 zł

Legenda w nowej wersji - Effaclar DUO [+]

Chyba nie ma blogerki, która nie słyszałaby o wspaniałym kremie produkowanym przez La Roche-Posay , czyli Effaclar Duo. Można śmiało powiedzieć, że jest to tzw. KWC, bo doczekał się już tylu recenzji, że moja pewnie nie wniosłaby nic nowego, gdyby nie pewien dość ważny fakt. Zmieniła się zarówno formuła kremu, nazwa, jak i jego cena. Za Effaclar Duo+ z nową, wzmocnioną formułą, zapłacimy ok. 60 zł (dostępny w większości aptek).


Krem jest przeznaczony do skóry trądzikowej, z niedoskonałościami. Redukuje uporczywe niedoskonałości, odblokowuje zatkane pory, a także koryguje i zwalcza powstawanie przebarwień potrądzikowych. Ma nową konsystencję - wcześniej typowy półprzezroczysty żel, teraz przypomina biały krem - żel. W składzie ma kwas linolowy, LHA, piroktonian olaminy, a także słynną wodę termalną. Opakowanie to wygodna, niewielka tubka, dodatkowo zapakowana w kartonik, wyposażona w świetny aplikator, umożliwiający higieniczne nakładanie kremu na twarz.


Jak wiecie, wcześniej traktowałam moją cerę kwasem azelainowym, a dokładniej kremem Acne-Derm. Krem się skończył, a problem pozostał. Zatkane pory, zaskórniki, wyskakujące co jakiś czas pryszcze i przede wszystkim masa przebarwień. Będąc w aptece, zapytałam o Effaclar i dowiedziałam się, że jest dostępna tylko ta nowa wersja. Pomyślałam "zaryzykuję". Kremu używałam dwa razy dziennie, po uprzednim oczyszczeniu twarzy - rano, pod makijaż i wieczorem, przed snem (trochę grubsza warstwa). Po 3 miesiącach zostało mi jeszcze niecałe pół tubki, więc wydajność na plus.


Na początku się nie polubiliśmy. Producent obiecuje pierwsze widoczne efekty już po 24 godzinach - owszem efekty są, ale niezbyt fajne. Skóra była mocno przesuszona i napięta. Dodatkowo, przy nakładaniu czułam lekkie pieczenie, które ustępowało po kilkunastu minutach. Potem było trochę lepiej. Aplikacja bardziej przyjemna, skóra jakby bardziej gładka, a pory zmniejszone. Po ok. tygodniu pojawił się wysyp "nieprzyjaciół", ale nie byłam tym zdziwiona. To znak, że cera się oczyszcza. Wcześniej najbardziej problematyczne były broda i okolice żuchwy (zmiany typowo hormonalne), a po rozpoczęciu kuracji z Effaclarem Duo+, niedoskonałości zaczęły pojawiać się również na polikach i czole.



Przesuszenie twarzy zaczęło być mocno kłopotliwe, więc wspomagałam się dobrymi kremami nawilżającymi. Po ok. miesiącu stan cery uległ znacznej poprawie - skóra wygładziła się, niedoskonałości pojawiały się coraz rzadziej, przebarwienia widocznie się rozjaśniły. Ucieszyłam się, więc nadal, uporczywie wsmarowywałam Effaclar rano i wieczorem. Niestety, chyba moja skóra się do niego przyzwyczaiła, bo potem wróciła do stanu pierwotnego. Dużo niedoskonałości, podskórnych, bolesnych guzów, zatkane pory i nietknięte przebarwienia. 

Teraz, po 3 miesiącach walki, gdy nie widzę już żadnego jego działania, zrobiłam sobie przerwę. Przez cały maj planuję używać Skin Perfecting 2% BHA od Paula's Choice i dopiero na lato wrócę do Effaclaru. Na dzień dzisiejszy jestem na nie. Może po odstawieniu i kuracji kwasami, gdy moja skóra będzie już trochę podleczona, Effaclar Duo+ przyniesie efekt, który mnie zaskoczy.


Kuracja Acne Derm - efekty po 6 miesiącu stosowania


Jeżeli uważnie śledzicie moje wpisy, pewnie wiecie, że w sierpniu zeszłego roku rozpoczęłam kurację kwasem azelainowym, dokładniej kremem Acne Derm. Ma takie samo stężenie kwasu, jak Skinoren, a jest o połowę tańszy. W tym miejscu informacja dla zainteresowanych - zaraz po nowym roku kupowałam tubkę Acne Derm i cena nieznacznie wzrosła, poza tym farmaceutka w aptece nie chciała mi sprzedać leku, bo podobno jest już na receptę. Ktoś coś wie?
Kwas azelainowy ma działanie przeciwbakteryjne, przeciwzaskórnikowe, przeciwzapalne, a najbardziej znany jest z działania wybielającego, czyli redukującego potrądzikowe blizny. W ulotce informacyjnej możemy przeczytać, że kuracja kremem nie może trwać dłużej niż 6 miesięcy.

Swoją kurację zaczęłam w sierpniu. Na blogu pokazywałam efekty, jakie zaobserwowałam do listopada. Wtedy też przerwałam kurację, cały grudzień leczyłam się wyłącznie pastą cynkową i kremem na noc z Bielendy. Zdjęcia, które możecie zobaczyć TUTAJ, nie oddają w pełni mojego problemu. Pokazałam fragment twarzy, który wyglądał najlepiej, bo najzwyczajniej się wstydziłam. 



W czasie kuracji zużyłam niecałe 3 tubki kremu (i tę ostatnią zużyję do końca) i starałam się codziennie używać kremu z filtrem. W moim przypadku był to krem kojący BANDI z SPF 25. Przyznam szczerze, że dopiero teraz, oglądając te zdjęcia z listopada, widzę kolosalną różnicę... Wcześniej straciłam już nadzieję, bo patrząc w lustro nadal widziałam tę samą, pryszczatą dziewczynę, która nigdy nie wyjdzie z domu bez makijażu.

Poniżej zdjęcia, które zostały zrobione dzisiaj. Na twarzy mam tylko krem nawilżający, zero make-up'u.
W najgorszym stanie nadal jest lewy policzek, który wyglądał tragicznie. Prawy wygląda już całkiem ładnie, chociaż mam nadzieję, że blizny całkowicie znikną. Zerknijcie sobie na pierwszy post z efektami (podlinkowany na początku wpisu). Gołym okiem widać, że pory są zdecydowanie mniej widoczne, twarz jest gładka, koloryt cery wyrównał się, blizny zostały rozjaśnione, a ilość wyprysków jest minimalna. Mam jeszcze trochę zaskórników, ale pasta cynkowa bez problemu sobie z nimi poradzi. Acne Derm nadal nakładam codziennie na noc, po dokładnym oczyszczeniu twarzy.


Czoła wcześniej nie pokazywałam, ale uwierzcie mi na słowo, że tam nie miałam rozszerzonych porów, tylko po prostu dziury, bolesne, podskórne, ropne krosty i mnóstwo zaskórników. Teraz nie wygląda idealnie, ale jestem z takiego efektu zadowolona. Przebarwienia i blizny nadal są, zaskórniki też się zdarzają, ale mogę już bez problemu spiąć włosy do góry, nie muszę nic zakrywać grzywką :) Tutaj nie występowało szczypanie po aplikacji kremu, więc aplikowałam go trochę więcej niż na policzki. Zauważyłam też, że skóra na czole pozostaje na dłużej matowa. Wcześniej już po godzinie świeciłam się jak choinka.


Kuracja Acne Derm była długa i ciężka, bo efektów nie było widać od sierpnia aż do listopada. Coś tam się działo, ale trądzik nadal był, a przebarwienia nie znikały. Dopiero teraz mogę z czystym sumieniem polecić Wam Acne Derm, bo po pół roku moja twarz wreszcie wygląda "po ludzku". Warto być cierpliwym i dokładnie zapoznać się z ulotką informacyjną, bo mimo tego, że krem nie jest drogi i możemy go kupić w każdej aptece, z kwasami nie ma żartów. Prawidłowo i regularnie stosowany może diametralnie zmienić Waszą twarz na lepsze ;)

W razie pytań i wątpliwości, proszę, piszcie w komentarzach. Na wszystko postaram się odpowiedzieć.


AddThis