Higiena intymna z Elfa Pharm + wyniki rozdania


Mój laptop na szczęście już żyje, więc posty będą (w miarę możliwości) pojawiać się regularnie :)

Higiena intymna to kwestia, która nie powinna być tematem tabu. Żyjemy w czasach, gdzie dbanie o zdrowie intymne osiągnęło szeroki rozgłos i każda kobieta powinna co nieco na ten temat wiedzieć. Należy używać delikatnych kosmetyków, najlepiej takich, które zawierają naturalne wyciągi roślinne. Od Klubu Elfa Pharm otrzymałam delikatne mydło do higieny intymnej i piankę, która jest dla mnie nowością - nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką formą tego typu produktu. Firma łączy najnowsze technologie kosmetyczne z wiekowymi recepturami, opartymi właśnie na naturalnych ekstraktach z roślin.


Pierwszą rzeczą, jaka mi się spodobała, zarówno w piance, jak i w mydle, są ładne, praktyczne opakowania z pompką. Emulsje/żele do higieny intymnej, jakich używałam wcześniej, były zazwyczaj zamknięte w butelkach z niewielkim otworem, co było utrudnieniem, gdy miało się mokre ręce. Tutaj nie musimy się specjalnie męczyć, ani nawet brać butelki do ręki. Wystarczy nacisnąć pompkę kilka razy i już mamy odpowiednią ilość produktu :) Sam wygląd opakowań cieszy oko, a w dodatku etykiety nie odklejają się pod wpływem wilgoci - brawo!


Oba kosmetyki są bardzo delikatne i nie podrażniają delikatnej skóry okolic intymnych. Pianka zawiera wyciągi z białej akacji i zielonej herbaty, a dodatkowo jest wolna od parabenów. Mydło natomiast zostało wzbogacone w antybakteryjny ekstrakt z drzewa herbacianego (po polsku - olejek z drzewa herbacianego, który jest dość wysoko w składzie).

Zapach pianki jest delikatny, przyjemny, ziołowy, natomiast mydło pachnie trochę mocniej, wyraźnie czuć wspomniane wcześniej drzewo herbaciane. Obie wonie jednak bardzo mi się podobają i w żadnym wypadku nie przeszkadzały mi w używaniu produktów.



A jakie działanie mają oba kosmetyki? Bardzo podobne. Odświeżają, łagodzą podrażnienia, pomagają walczyć z suchością, nawilżają, nie wywołują szczypania i zaczerwienienia. Polecam szczególnie osobom ze skórą wrażliwą, takim jak ja. Pianka i mydło na pewno się u Was sprawdzą :)

Są łatwe w aplikacji, ładnie pachną, zawierają naturalne ekstrakty roślinne - czego chcieć więcej? Mogę pokusić się o stwierdzenie, że są to jedne z lepszych kosmetyków do higieny intymnej, jakich było mi dane używać do tej pory. Na pewno sięgnę po inne rodzaje zarówno pianki, jak i mydła. Aaa, zapomniałabym. Różnią się pojemnością, ale ceny są podobne - 370ml mydła, jak i 150ml pianki kosztują w granicach 7-8zł. Niedużo, prawda? Oba są bardzo wydajne, więc nie martwcie się, to będą dobrze zainwestowane pieniądze :)



Na koniec ciekawostka. Z racji, że mydło ma dość wysoko w składzie olejek z drzewa herbacianego, postanowiłam wypróbować je do... mycia twarzy. Co prawda oprócz naturalnych wyciągów roślinnych, znajdziemy w nim trochę chemii, ale tragedii nie ma. Dla bezpieczeństwa używałam go w tym celu tylko od czasu do czasu, aby zbytnio nie przesuszyć twarzy. Moja cera po użyciu mydła była dokładnie oczyszczona, (wszystkie resztki makijażu zmyte) miękka, a jednocześnie matowa - bingo! 

____________________________________________________________________________________

A teraz czas na wyniki rozdania. Przypomnę tylko, że do wygrania był krem CC od Bielendy. Zgłosiło się po niego niewiele osób, więc i szanse były większe :) Wpisałam Wasze nicki do maszyny losującej, a szczęściarą, która dostanie krem okazała się...

Gratuluję! Czekam na dane adresowe, proszę prześlij mi je mailem na justynamietus@gmail.com :)


ShinyBox marzec 2014: The Style Experience

Wyczekiwałam go szczególnie niecierpliwie. Gdy tylko zobaczyłam na Facebooku pierwsze zdjęcia zawartości marcowego ShinyBoxa, sterczałam godzinami w oknie i wypatrywałam kuriera. Aż mi się oczy zaświeciły, gdy dowiedziałam się, co kryje piękne pudełko, stworzone we współpracy z Domodi :)


Czekałam, czekałam i... dostałam. Wczoraj, późnym wieczorem :( Ale warto było czekać, bo marcowy box jest chyba jednym z najlepszych pudełek w historii Shiny!


Pierwsze wrażenie - ciężki. Waży dość sporo, w porównaniu do poprzednich :) Ucieszyłam się, bo kosmetyki są wręcz idealne dla mnie i mojej kapryśnej cery. Wielki plus dla ludzi, którzy przygotowują pudełka - zrekompensowaliście mi w 100% lekkie rozczarowanie edycją walentynkową!

Nie przedłużam, prezentuję zawartość:


1. DELLAWELL, Zmysłowy Scrub Solny, 39zł/260 ml - miniatura 100 ml

Zmysłowy scrub do dłoni, stóp i ciała zawierający drobne kryształki soli, które złuszczają naskórek, wygładzają skórę i przygotowują ją do wchłonięcia pozostałych, odżywczych składników preparatu, m.in. masła shea, olejów jojoba i makadamia.

Skład ma świetny, wygląda jak lody, a pachnie soczyście owocowo! Marka Dellawell jest mi dotąd nieznana, więc z przyjemnością będę go używać.



2. ORGANIQUE, Biała Glinka, 30zł/200 ml - miniatura 100 ml
Bardzo delikatna, w 100% naturalna glinka kaolinowa. Cechuje ją lekka i jedwabista konsystencja. Jest łagodna dla skóry, usuwa zanieczyszczenia, remineralizuje, wygładza i uelastycznia, delikatnie rozjaśnia.

Białej glinki w czystej postaci nigdy nie używałam, wiem tylko, że świetnie działa na moją cerę. Będę się teraz bawić w kręcenie maseczek!



3. BALNEOKOSMETYKI MALINOWY ZDRÓJ, Żel do mycia twarzy, 28zł/200ml
Biosiarczkowy, głęboko oczyszczający żel do mycia twarzy 2w1. Specjalnie opracowana formuła żelu, bogata jest w wodę siarczkową, borowinę i ekstrakt z kory wierzby. Żel oczyszczający do twarzy polecany jest do codziennej pielęgnacji cery z problemami.


Ekipa Shiny idealnie trafiła - akurat skończyły mi się wszelkie specyfiki do mycia twarzy. Tej marki również nie znam, ale żel zapowiada się świetnie i... pachnie oranżadą :)


4. ORIGINAL SOURCE, Żel pod prysznic, 9zł/250ml
Kosmetyki Original Source prowadzą krucjatę przeciwko temu, co jednostajne, szare i zwyczajne. Z owocowymi żelami tej marki nierutynowe doznania pod prysznicem są gwarantowane.

Która nie zna jeszcze OS? No która? Ananasy bardzo lubię, żele OS też. Jak dla mnie połączenie idealne :)

5. BIODERMA, Sebium Pore Refiner krem, 60zł/30 ml - miniatura 15 ml
Korygujący krem poprawia wygląd skóry, dzięki czemu jej powierzchnia staje się delikatna, bardziej regularna i czysta, a pory są zwężone i mniej widoczne. Lekka formuła sprawia, że preparat natychmiast się wchłania, pozostawiając przyjemne, aksamitne uczucie.

+ dodatkowy kosmetyk, Paula's Choice Skin Perfecting 2% BHA Liquid - tonik/płyn z kwasem salicylowym
W sam raz dla mojej skóry, kwas salicylowy jest pomocny w walce z zaskórnikami, trądzikiem, czy zapchanymi porami. Będę używać, jestem ciekawa jak się sprawdzi.


+ gratis Próbki od marki CHLOCHEE :)


I jak? Robi wrażenie, prawda? 
Mnie osobiście baaaardzo pozytywnie zaskoczyło marcowe pudełko. Zarówno swoim wyglądem, jak i wspaniałą zawartością. Oby tak dalej!




Jako ambasadorka ShinyBox, dostałam również zestaw kąpielowy Anatomicals, który zawiera dmuchaną poduszkę do wanny, sól do kąpieli, relaksującą maseczkę i świecę zapachową. Jeżeli chcecie, możecie wziąć udział w konkursie, który trwa właśnie na BLOGU ShinyBox. Do wygrania, oprócz widocznego wyżej zestawu, stylowe buty na wiosnę :)

P.S.
W sprzedaży jest już kwietniowa edycja ShinyBoxa! Biorąc pod uwagę to, jak szybko rozeszły się marcowe pudełka, box FIT & SHAPE może być już niedostępny za kilka dni.. Kupujcie szybko, bo możecie nie zdążyć! :)


Kliknięcie w obrazek przeniesie Was do sklepu.

Domowa dekoloryzacja - Chantal, ProSalon Color Peel

W życiu każdej kobiety pojawia się okres, w którym mamy ochotę na zmiany. Nowe ciuchy, buty i torebka nie wystarczą, to musi być coś "mocniejszego". Schudnąć? Niee, to pochłania zbyt dużo czasu. "Wiem, zmienię kolor włosów, wrócę do swojego naturalnego, ciemnego blondu!". Noo, ok, ale jak wrócić do naturalnego koloru, skoro od dwóch lat męczę włosy chemicznymi farbami w odcieniach miedzi/czerwieni? Sposoby są dwa: albo golimy głowę na łyso i czekamy X lat aż odrosną, albo używamy dekoloryzatora. Zgadnijcie, którą opcję wybrałam? :)


Dekoloryzatory są dostępne w hurtowniach fryzjerskich, sklepach z profesjonalnymi kosmetykami do włosów, albo na allegro. W moim przypadku zakup na allegro był jedynym możliwym rozwiązaniem. Po wpisaniu "dekoloryzator" jako słowa kluczowego, znalazłam kilkanaście ofert. Dekoloryzatory były dwa: Chantal Color Peel i Renee Blanche. Po przeczesaniu internetów w poszukiwaniu informacji na temat obu, wybrałam jednak Color Peel, choć opinie były podobne. Za dwie buteleczki - reduktor i aktywator razem z przesyłką zapłaciłam niecałe 40 zł. 


Jak widać, na opakowaniu zapewniają nas, że produkt nie zawiera amoniaku i wody utlenionej, więc nie narusza struktury włosów i nie niszczy ich. To prawda, moje włosy ani trochę nie ucierpiały po zabiegu, rzekłabym nawet, że wyglądają zdrowiej (może to dlatego, że mają naturalny kolor :P).

Color Peel jest produktem dwufazowym. Aby uzyskać pożądany efekt, należy połączyć zawartość dwóch butelek w stosunku 1:1 - 200 ml starczyło mi na dwie aplikacje na całą długość włosów. Zabieg trzeba wykonywać zaraz po połączeniu obu faz, bo w połączeniu z tlenem produkt traci swoje właściwości. Nie było to proste zadanie. Zazwyczaj nakładanie farby na włosy zajmuje mi +/- 15 minut, tutaj musiałam się bardzo spieszyć, a jednocześnie uważać, żeby równomiernie pokryć włosy.


Mieszanka jest dość rzadka, co dodatkowo utrudnia nakładanie jej na włosy. Jakoś dałam radę. Na początku było ok, zapach był nieprzyjemny, ale wcale mi nie przeszkadzał. Po nałożeniu folii i ręcznika na włosy, w miarę upływu czasu, odór stał się nie do wytrzymania. Nie polecam wykonywania zabiegu w małej łazience, bez dobrego systemu wentylacji - ból głowy gwarantowany. Miksturę trzymałam na głowie 40 minut, potem intensywnie płukałam wodą przez ok. 10 minut, następnie 3 razy umyłam oczyszczającym szamponem z SLS. Smrodek nadal było czuć :(

To, co zobaczyłam w lustrze po wysuszeniu kłaków, spowodowało niezły wytrzeszcz ;) Zanim zaczęłam farbować włosy (jakieś 7 lat temu), byłam ciemną blondynką. Po tak długim okresie traktowania kudłów chemicznymi, silnymi farbami we wszystkich kolorach tęczy, okazało się, że mój naturalny kolor to.. platyna.


Na zdjęciu powyżej macie efekt po dwóch zabiegach dekoloryzacji. Po pierwszym farba zeszła, ale nierównomiernie, w dodatku włosy były kurczakowo żółte. Po drugim razie, jak widać, pierwsze 15 cm od nasady to mój naturalny kolor (o zgrozo!), dalej jest miodowy, ciepły, lekko ciemniejszy blond. Najlepszy efekt uzyskuje się na włosach, które są pokryte góra 3 warstwami farby. Widocznie ten blond z miedzianymi refleksami jest winą tego, że w tym miejscu na włosach było za dużo kolorów, żeby całkowicie je usunąć. 


Na szczęście od razu po użyciu dekoloryzatora można ponownie farbować włosy, więc w celu wyrównania koloru i przyciemnienia ich, użyłam szamponu koloryzującego w odcieniu średni blond. Z efektów jestem bardzo zadowolona. Włosy wcale nie są zniszczone, wyglądają zdrowo, kolor został praktycznie w 100% ściągnięty i mogę wracać do mojego naturalnego. Już nie jestem ruda i nie muszę farbować odrostów co 3 tygodnie! :) W dodatku wydałam na to (razem z szamponem koloryzującym) ok. 45 zł, więc bardzo mało. Dla porównania, taki zabieg w salonie fryzjerskim kosztuje ok. 200 zł. 

Co sądzicie o dekoloryzatorach? Próbowałyście? :)


Moje pierwsze minerały - nowości od La Rosa :)

Wiem, wiem, jestem 100 lat za murzynami, ale.. nigdy wcześniej nie używałam kosmetyków mineralnych. Tak, możecie mnie teraz wyśmiać, wytykać palcami, dać klapsa, ale jakoś nie mogłam się do nich przekonać. Przyzwyczaiłam się do cieni prasowanych, płynnych podkładów i pudrów w kompakcie i koniec, minerały won. Czaiłam się na Annabelle Minerals, potem Amilie, aż w końcu kupiłam.. Revlon Colorstay :D


Gdy na stronie Futurosa pojawiła się informacja o naborze testerek, bez nadziei na to, że się załapię, zgłosiłam się. Dostałam maila "wybraliśmy właśnie Twój blog"... nie mogłam uwierzyć :) Potem zaczęło się wielokrotne przeglądanie dostępnych odcieni, czytanie opinii na blogach, szukanie swatchy - w końcu wybrałam to, co wydawało mi się odpowiednie dla mojej skóry.



Pędzle - wykonane z syntetycznego włosia, ale bardzo mięciutkie i przyjemne w dotyku. Już testowałam, bez problemu nakłada się przy ich pomocy zarówno minerały, jak i tradycyjne kosmetyki.

Od lewej: pędzel do nakładania cieni, pędzel do różu/bronzera, flat top (podobny do Hakuro H50S, pokażę Wam na zdjęciach) i mój wymarzony kabuki, który (o ile się nie rozleci :D) będzie mi towarzyszył każdego dnia :)




Jeżeli chodzi o podkład, od razu wybrałam odcień. Honey okazał się troszkę zbyt ciepły dla mojej karnacji, ale myślę, że da się to zniwelować jasnym, zimnym kolorem pudru. Nad bronzerem trochę się zastanawiałam. W końcu zdecydowałam się na Sun Of Barcelona - ciepły, ceglasty brąz. Taki, jakie lubię :) Szkoda tylko, że ma tak dużo błyszczących drobinek, bo wolę matowe wykończenia tego typu kosmetyków, ale mam nadzieję, że na twarzy będzie wyglądał lepiej.


Te dwa lakiery od razu wpały mi w oko. W mojej kolekcji zdecydowanie brakuje uniwersalnych kolorów, dobrych na każdą okazję. Jasny, beżowo-różowy nie będzie rzucał się w oczy, a krwista czerwień... no cóż, która kobieta jej nie lubi? Klasyka :)


Z cieniami też miałam mały problem. Postanowiłam wybrać takie kolory, które będą idealne do wykonania codziennego, delikatnego makijażu oczu. Postawiłam na Aragonite - rozświetlającą biel, Carmelian - beż do wyrównania koloru powieki i dwa brązy do nałożenia w załamanie powieki - Lapis oraz Amber.


Wszystkie cienie wyglądają obiecująco i przepięknie mienią się w słońcu. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę, jak prezentują się "w akcji" :) Podkład i bronzer powinny dopasować się do mojej cery, już niedługo zacznę eksperymentować z mineralnym makijażem.


A co najbardziej Was zaciekawiło? O czym chciałybyście poczytać? :)

P.S.
Przypominam o rozdaniu, które kończy się dzisiaj o północy, zapraszam TUTAJ.


Nafta kosmetyczna - sposób na piękne włosy?

Nafta kosmetyczna funkcjonuje w pielęgnacji włosów od dawna. Nasze mamy i babcie stosowały ją zamiast masek i odżywek, a ich włosy były grube, mocne i lśniące. W dzisiejszych czasach (niestety) nafta odchodzi już w zapomnienie, a jest szybkim rozwiązaniem dla posiadaczek włosów suchych, matowych, wysokoporowatych, skłonnych do puszenia się. Działa bowiem podobnie jak olejki, z tym, że o wiele szybciej :)


Nafta kosmetyczna ANNA z biopierwiastkami jest zamknięta w wygodnej, plastikowej butelce z atomizerem. Jest to duże udogodnienie, bo wszystkie (lub znaczna większość) nafty dostępne na rynku można kupić wyłącznie w butelkach z nakrętką. Atomizer umożliwia higieniczne, dużo łatwiejsze pokrycie całych włosów. 

Po co i jak stosować naftę?
Nafta kosmetyczna wzmacnia cebulki włosów, nabłyszcza, zapobiega wypadaniu, likwiduje łupież, zapobiega puszeniu i elektryzowaniu się włosów, a ponadto poprawia ukrwienie skóry głowy. Nakłada się ją na 10-15 minut przed myciem, na całą długość włosów, lub robi się maseczkę z dodatkiem żółtka. Nie należy stosować nafty zbyt często, bo może przesuszyć - 3 razy w tygodniu wystarczy :)



Przyznam szczerze, że nie bawiłam się w robienie maseczek. Psikałam nią całe włosy, delikatnie wcierałam w skórę głowy i po upłynięciu czasu podanego na opakowaniu zmywałam szamponem z SLS. Trochę bałam się, że moje włosy nie polubią nafty, a skóra zareaguje podrażnieniem, ale moje obawy były na szczęście bezpodstawne :) Po każdym użyciu tego cuda, włosy były miękkie, gładkie, błyszczące i sypkie, łatwiej się rozczesują i lepiej układają.


Podobno "naftowanie" przyspiesza też wzrost włosów, ale moje rosną w normalnym tempie. Minusem, który może Was zniechęcić do użwania nafty, może być jej nieprzyjemny zapach. Każdy wie, jak śmierdzi ropa naftowa.. Na szczęście po umyciu ta woń jest już niewyczuwalna :)

Myślę, że nafta na stałe zagości w mojej pielęgnacji włosów. Siegnę po inne wersje nafty z atomizerem ANNA, a jest ich sporo, bo aż 6: z olejkiem rycynowym, z biopierwiastkami, z witaminami A+E, z aloesem, z sokiem z pokrzywy i czarną rzodkwią. Firma ANNA zmieniła swoje logo na nowe i założyła stronę na Facebooku - serdecznie zapraszam do jej odwiedzenia!



Walentynkowy ShinyBox - opinia + niespodzianka!

Zawartość lutowej edycji ShinyBox, którą wdzięcznie nazwano "LoveBox", pokazywałam Wam w ostatnim filmie na YouTube. Pudełko nie zachwyciło mnie swoją zawartością, zabrakło mi obiecanego "miłosnego" akcentu, jednak teraz, patrząc na każdy kosmetyk z osobna i podsumowując wszystko razem, stwierdzam, że nie było tak źle :)



Walentynkowy przepis na szczęście! LoveBox to idealny walentynkowy prezent dla ukochanej lub siebie samej! 

Rozkoszuj się wyjątkowym zestawem kosmetycznym przygotowanym przez ShinyBox, obudź zmysły i poczuj magię płynącą z miłości do piękna. Poczuj magię Walentynek razem z ShinyBox!

W tym miejscu zaznaczę, że nie wiem, czy cieszyłabym się bardziej z takiego prezentu walentynkowego, czy z tradycyjnych kwiatów i czekoladek... :) Zawartość:


  1. Aromatherapybar, Olejek do masażu i kąpieli, 18 zł/30 ml
Olejek w kompozycji cynamon z pomarańczą lub pomarańcza z grejpfrutem. Olejki wykazują bardzo dobre właściwości pielęgnacyjne, ujędrniają, wygładzają i uelastyczniają skórę. Świetne do masażu, a przy tym pięknie pachną i pozostawiają skórę delikatnie wonną i aromatyczną.

Dostałam wersję pomarańcza/grejpfrut. Olejek rzeczywiście pięknie pachnie, a zapach długo utrzymuje się na skórze. Moim zdaniem, lepiej sprawdza się do masażu - delikatnie rozgrzewa, dobrze się rozprowadza, nawilża i wygładza skórę, a zapach jest długo wyczuwalny. Przy kąpieli zapach czuć tylko w wannie, potem się ulatnia. Minusem jest brak składu na opakowaniu.


      2. White Flower's Experience, 3 rodzaje maseczki błotnej, 19zł/zestaw

Błoto z Morza Martwego to bogactwo mikro i makroelementów o wyjątkowo dobroczynnym działaniu. Znane i stosowane od tysiącleci, oczyszcza, odżywia skórę, regeneruje ją i pielęgnuje, regulując przy tym wydzielanie sebum.


Moja skóra bardzo lubi błotko, więc od razu wiedziałam, że polubi również te maseczki. Są gęste, nie pachną zbyt przyjemnie, po ich nałożeniu twarz trochę szczypie, ale działanie mnie pozytywnie zaskoczyło. Rzeczywiście, cera wygląda dużo lepiej, jest wyraźnie bardziej gładka, oczyszczona, a pory mniej widoczne. Czego chcieć więcej? :) Najbardziej spodobała mi się wersja do cery problematycznej, która łagodziła podrażnienia i delikatnie zmniejszała zmiany trądzikowe.


     3. JOKO, Maskara Queen Size, 26zł/szt.

Najnowsze maskary marki Joko nie tylko podkreślają urodę, ale i zapewniają rzęsom codzienną ochronę. Podstawowym składnikiem maskar Queen Size jest winyl, który zwiększa odporność na czynniki zewnętrzne i elastyczność rzęs, oraz gwarantuje przedłużoną trwałość makijażu. 


Zdecydowanie najgorszy kosmetyk z całego pudełka. Trafiła mi się wersja pogrubiająco-podkręcająca, która po nałożeniu na rzęsy wygląda tragicznie. Szczoteczka nabiera za dużo tuszu, a co za tym idzie okropnie skleja i szybko zasycha, więc nie da się tego wyczesać :( Może jak trochę podeschnie, będzie się inaczej zachowywać, na razie wrzucam ją na dno kosmetyczki i omijam przy wykonywaniu makijażu. 


     4. Goldwell, Spray do włosów Big Finish - miniatura 50 ml, 50zł/300ml

Big Finish to mikroskopijny spray dla mocnego utrwalenia włosów i zwiększenia objętości na cały dzień. Spray chroni przed dużą wilgotnością powietrza, nadaje dodatkową objętość włosów oraz chroni kolor. 

Na co dzień nie używam żadnych utrwalaczy. Lakiery i pianki do włosów przydają mi się tylko przy większych wyjściach, ewentualnie robieniu koka (bo odstają mi baby hair). Spray rzeczywiście mocno utrwala fryzurę i chroni przed dużą wilgotnością - zawsze podczas deszczowej pogody mam na głowie "szopę", a ten cudak o dziwo trzyma wszystko na swoim miejscu. Ładnie pachnie, dobrze się rozpyla. Minusem może być dość wysoka cena.



     5. Bielenda, Mulitfunkcyjny krem CC 10w1, 25zł/175 ml

Innowacyjny krem skutecznie udoskonala wygląd skóry, maskuje niedoskonałości, ujędrnia, intensywnie nawilża. Rozświetlające mikropigmenty odbijają światło i dodają skórze blasku. Lekka, nietłusta formuła szybko się wchłania i nie pozostawia na skórze tłustego filmu. 


Kolejne pozytywne zaskoczenie. Po odkręceniu tubki, trochę się przeraziłam, bo kolor kremu jest dość ciemny. Po nałożeniu na nogi/ręce/dekolt daje efekt delikatnej, zdrowej opalenizny. Działa podobnie jak samoopalacz, ale pięknie pachnie i łatwo go zmyć. Połyskujące drobinki dają naturalny efekt rozświetlenia, bez nachalnego brokatu. Idealny na lato, czy imprezę :)
______________________________________________________________________

Na koniec mam dla Was niespodziankę - szybkie rozdanie :) Jeżeli jesteście ciekawe kremu CC i chciałybyście go wypróbować na własnej skórze, mogę Wam oddać jeden egzemplarz (nowy, zafoliowany). Wystarczy publicznie obserwować mojego bloga i zgłosić się w komentarzu pod tym postem. Macie czas do 11 marca. 




Co sądzicie o walentynkowym Shiny? :)



AddThis