Corine de Farme, Soin Hydratant - Krem nawilżający do twarzy

Corine de farme to francuska marka, produkująca naturalne, innowacyjne kosmetyki do pielęgnacji ciała, składające się w co najmniej 95% z produktów pochodzenia naturalnego, hipoalergicznych i nie zawierających parabenów, ani sztucznych barwników. W swojej ofercie mają zarówno bezpieczne kosmetyki dla dzieci i niemowląt, pielęgnację dla kobiet i mężczyzn, jak i perfumy (które swoją drogą pięknie i długo pachną!), a do tego są niedrogie i łatwo dostępne :)


Dziś na tapetę wzięłam Krem nawilżający do twarzy, który ma zapewnić doskonałą ochronę i pielęgnację nawet najbardziej wymagającej i wrażliwej skóry. Jest zamknięty w miękkiej, 50 mililitrowej tubce, z zamknięciem na klik. Szata graficzna jest przyjazna dla oka i utrzymana w stylistyce "eko". Producent zapewnia nas, że aż 98% składników kremu jest pochodzenia naturalnego, a kosmetyk nie zawiera parabenów, barwników i alkoholu.


Konsystencję ma zwartą, dość gęstą, ale przyjemnie rozprowadza się po skórze. Zapach kremu jest bardzo delikatny i lekko wyczuwalny. Pachnie czymś w rodzaju połączenia rumianku z trawą cytrynową - woń przeze mnie znana i lubiana, ale nie pamiętam, z czym mi się kojarzy :P 

Używałam go głównie zimą, sporadycznie, raz na kilka dni, gdy moja cera potrzebowała ochrony i porządnej dawki nawilżenia. Kosmetyk spełnił swoje zadanie - skóra po jego nałożeniu była miękka, nawilżona i gładka. Krem nadaje się pod makijaż, ale niestety nie wchłania się do matu i zostawia delikatny film, więc konieczne będzie przypudrowanie. 

Skład jest typowo emolientowy. Zaraz po wodzie znajduje się gliceryna, kilka emolientów, masło Shea, wyciąg z rumianku, konserwant i kompozycja zapachowa. Wszystkie składniki są niedrażniące i bezpieczne dla cery, ale mogą zapychać (głównie Caprylic/Capric Triglyceride) - posiadaczki skóry mieszanej bądź tłustej, skłonnej do powstawania zaskórników, powinny na niego uważać :) W moim przypadku nic takiego nie wystąpiło, ale warto wziąć ten fakt pod uwagę. 


Tubka kremu kosztuje około 15 zł, co uważam za dobrą cenę, biorąc pod uwagę dość dobry skład, przyzwoity efekt nawilżenia i wygładzenia, a także dużą wydajność (ok. 3-4 miesiące). Minusem może być skłonność do zapychania skłonnej do zanieczyszczeń skóry i pozostawianie filmu - gdyby nie to, zostałby moim ulubieńcem ;)


BIELENDA, Appetizing Body SPA, Masło do ciała Wanilia + Pistacja

Dziś mam coś dla dziewczyn, które lubią otaczać się słodkimi, "spożywczymi" zapachami, a przy okazji mieć nawilżoną i miękką skórę. Masło do ciała BIELENDA wanilia + pistacja, z serii Appetizing Body SPA dorwałam jeszcze zimą, w Naturze - potrzebowałam czegoś do smarowania ciała, co dodatkowo będzie mi umilało wieczory pięknym zapachem. Znalazłam :) Za całe 9,90 zł! Słoiczek już jest na wykończeniu - a szkoda, bo bardzo polubiłam ten kosmetyk i ciężko będzie mi znaleźć coś równie fajnego.


Masełko zamknięte jest w tradycyjnym dla tego typu kosmetyków słoiku. Połączenie czerni z wanilią, a także apetycznie wyglądające etykiety, opatrzone hasłem "100% rozkoszy, 0% kalorii", zapowiadają fenomenalną zawartość. I tak właśnie jest :) Pierwsze, co nas uderza po odkręceniu wieczka to zapach. Masło nie tylko pachnie jak waniliowy budyń, ale też tak wygląda :) Naprawdę ciężko uwierzyć, że nie jest to jakiś słodki, wysokokaloryczny deser, tylko dobry nawilżacz do ciała!


Na pierwszy plan wysuwa się wanilia. Prawdziwa, słodka wanilia - nie jakaś chemiczna, czy mdląca - przełamana śmietankową nutą. Zapach pistacji jest słabo wyczuwalny, co jednak wcale mi nie przeszkadza, bo wanilię u-w-i-e-l-b-i-a-m (!) i mogłabym mieć dosłownie wszystkie kosmetyki pachnące właśnie tak, jak masło Appetizing Body SPA. 

Konsystencja jest kremowa, budyniowa, maślana - po prostu idealna! Delikatnie sunie po skórze, nie pozostawiając na niej tłustego filmu. Jak na masło, naprawdę szybko się wchłania, co jest dodatkową jego zaletą, bo już po paru minutach mogę bez obaw założyć ubranie. 


Po każdym, wieczornym nałożeniu waniliowego masła na suche ciało, zauważyłam, że skóra jest dobrze nawilżona, miękka, gładka i przyjemnie pachnąca przez około 2-3 godziny. Nie jest to efekt długotrwały, ale nie spodziewałam się cudów. Kupiłam ten kosmetyk ze względu na zapach, a przy okazji byłam mile zaskoczona naprawdę przyzwoitym działaniem na skórę, szczególnie zimą, kiedy ciało wymagało regeneracji i odżywienia :) Używałam go praktycznie codziennie, więc nie zauważyłam tych niewielkich mankamentów.


Na koniec spójrzmy na skład. Co prawda zaraz po wodzie znajduje się masło Shea, potem mamy olej palmowy i olejek z pistacji, ale oprócz tego masło zawiera również silikony (dające efekt wygładzenia) i olej mineralny. Cieszy mnie jednak brak parabenów w składzie - jak na kosmetyk z niskiej półki cenowej, jest naprawdę dobrze!

Masła z serii Appetizing Body SPA polecam tym dziewczynom, które lubią słodkości - zapachy są naprawdę do zjedzenia, a przy okazji możecie zapewnić sobie całkiem niezły efekt wygładzenia, nawilżenia i odżywienia skóry. Niestety na krótko, ale rekompensuje mi to niska cena masła i jego duża wydajność (słoik wystarczył mi na 3 miesiące codziennego stosowania). Kuszą mnie inne wersje zapachowe, ale boję się, że na wiosnę/lato mogą być za ciężkie :( Poczekam do jesieni i znowu wrócę do mojego budyniowego ulubieńca!




Sex w wannie i suflet na deser, czyli... słów kilka o kosmetykach STENDERS ;)

Marka STENDERS, jak sami o sobie mówią, może być ekspertem w sektorze kąpieli i pielęgnacji ciała. Wyróżnia ich unikalna oferta ręcznie robionych mydeł i musujących kul do kąpieli, których zapachy oczarują każdego. Ten, kto uwielbia długie, relaksujące, zmysłowe kąpiele, powinien przejrzeć ich ofertę ;)

Są ekspertami nie tylko w produkcji "kąpieloumilaczy", ale też w ich pakowaniu. Spójrzcie tylko na zdjęcia - która z nas nie chciałaby dostać kosmetyków w tak pięknej oprawie? Pudełko pachniało. Naprawdę pięknie i mocno pachniało. Wyjęłam z niego kosmetyki, a całą resztę zostawiłam - będzie mi służyć jako tło do zdjęć, albo ozdoba mieszkania. A skoro już o zawartości mowa, w pudełku znalazłam żurawinowy suflet i... SEX. 


Żurawinowy suflet pod prysznic to nic innego, jak delikatna pianka myjąca, która zawiera w sobie drobinki peelingujące w postaci cukru i pestek truskawek. Całość wygląda imponująco i przyznam szczerze, że zarówno konsystencja, jak i zapach sufletu uparcie podpowiadały mi, że to wcale nie jest kosmetyk, tylko owocowy deser!


Suflet, tak jak pisałam wyżej, jest bardzo delikatny. Delikatnie się pieni, delikatnie peelinguje - tylko pachnie intensywnie żurawiną i truskawką ;) Jest raczej czymś w rodzaju żelu peelingującego, więc jeśli spodziewacie się mocnego zdzieraka, to nie sięgajcie po niego. Skóra po jego użyciu jest miękka, nawilżona i pięknie pachnie przez długi, długi czas! Do tego jest bardzo wydajny, bo jednorazowo zużywam go naprawdę niewiele, aby się dokładnie umyć :) 

Na koniec spójrzmy na skład. Może nie jest w 100% naturalny i organiczny, ale zawiera odmładzający, eteryczny olejek żurawinowy i peelingujące pestki truskawek. Oprócz tego cukier i gliceryna, jak na peelingującego cudaka przystało :) Pestki lubią zostawać na wannie i kabinie prysznicowej, więc zwracajcie na nie uwagę, jak już suflet wpadnie w Wasze ręce!

Teraz przejdźmy do bohatera głównego, czyli tytułowego seksu w wannie. Kula do kąpieli o intrygującej nazwie SEX zdecydowanie trafiła w moje gusta. Można by sobie pomyśleć "Czego tu wymagać od kuli do kąpieli? Jak się pieni, to jest ok!". Otóż nie. SEX nie tylko się pieni, ale też pachnie. Nie seksem, a drzewem sandałowym i paczulą. Jak dla mnie - połączenie idealne! Pomagało mi się zrelaksować po ciężkim dniu i zrobić sobie totalny reset. 

Niestety nie znalazłam nigdzie składu kulki, ale wiem, że ma w sobie jakieś olejki - po jej rozpuszczeniu w wodzie było widać "oczka", jak w rosole :) Musuje, pieni się, zabarwia wodę na lekki róż, a w dodatku wystarcza na co najmniej dwa użycia, bo jest dość duża (130g). Wystarczy przeciąć ją nożem na pół i cieszyć się nią podwójnie :D Rzecz jasna zmiękcza i nawilża skórę, no bo jakżeby inaczej. Po kąpieli nie musiałam już nakładać balsamu, a zapach pozostawał na skórze i ubraniach do następnego dnia. Cudo! 

Suflet żurawinowy kosztuje 39,90zł, a kulka 15zł - do podejrzenia na stronie internetowej producenta [KLIK]. Warto też przejrzeć inne kosmetyki tej marki, bo produkują świetne kosmetyki pielęgnacyjne nie tylko do ciała, ale i też do włosów i twarzy, a o kąpieloumilaczach i świecach już nie wspomnę! Ich kosmetyki to istny ogród zapachów i każdy znajdzie w nim coś dla siebie :)



Lily Lolo, Eyebrow Duo Light

Jeszcze rok temu nie wiedziałam nawet, że istnieje coś takiego, jak makijaż brwi. Teraz bez podkreślonych brwi czuję się nago (?) i nie jestem w stanie wyjść z domu bez ich pomalowania. Dawniej malowanie brwi kojarzyło nam się z dwoma czarnymi kreskami, nierówno nakreślonymi kredką do powiek, ale teraz dużo się zmieniło. Podkreślone, wyregulowane brwi są w modzie i uważam, że to trend, którego warto się trzymać ;)


Do niedawna używałam w tym celu brązowej kredki do brwi, znalezionej w którymś z poprzednich edycji ShinyBoxa. Teraz, gdy w moje ręce wpadło Eyebrow Duo od Lily Lolo, kredka poszła w odstawę ;) Okrągłe, malutkie pudełeczko z lusterkiem zawiera dwa produkty - cień i wosk, który utrzymuje włoski na swoim miejscu i utrwala makijaż. Duo dostępne jest w trzech odcieniach. Ja postawiłam na Light, czyli najjaśniejszy kolor, polecany raczej dla blondynek, ale trafiłam idealnie. Medium byłby dla mnie zbyt ciepły, a Dark zbyt ciemny. 


Zarówno cień, jak i wosk, nakładam dwustronnym pędzelkiem. Cień nie osypuje się, jest dobrze napigmentowany, dobrze się rozprowadza i bez problemu kryje wszystkie ubytki w brwiach :) Wosk za to świetnie usztywnia włoski - tak, jak je ułożę rano, tak wytrzymują do wieczora. Dzięki temu duetowi moje brwi wyglądają dobrze przez cały dzień. Są podkreślone, ale nie przerysowane. 


Kolor cienia w opakowaniu może i wygląda na bardzo jasny, ale nałożony na brwi ciemnieje i wygląda bardzo naturalnie. Jest chłodny, szaro-brązowy i dobrze dopasowuje się do naturalnego odcienia moich włosków. Zobaczcie same:


Oprócz tego, jak na mineralny kosmetyk przystało, ma naturalny skład - zawiera olejek jojoba i olejek rycynowy, który dodatkowo świetnie pielęgnuje włoski. Jest również niesamowicie wydajny. Po ponad 2 miesiącach prawie codziennego używania, z opakowania nie ubyło praktycznie nic. Zdecydowanie polecam, szczególnie dziewczynom, które preferują naturalnie wyglądające, ale ładnie podkreślone brwi. Eyebrow Duo kosztuje 42,90 zł, a nabyć możecie je w sklepie COSTASY.PL.


Kolagen NTC - wrażenia po ponad 2 miesiącach używania

Słyszałyście kiedyś od tropokolagenie? To nic innego jak mikroskopijna cząsteczka białka, która przenika do głębszych warstw skóry po to, aby ją odbudować, wygładzić i uelastycznić. Jest to identyczny kolagen, który powstaje w organizmie człowieka. Ten właśnie składnik zawiera Kolagen NTC - naturalny kosmetyk do codziennego stosowania w postaci żelu, który obecnie odpowiada za dobry stan mojej twarzy :)

Na polskim rynku jest multum kosmetyków do twarzy z kolagenem. Co więc odróżnia Kolagen NTC od kosmetyków drogeryjnych? Brak barwników, konserwantów, parabenów i bardzo dobra przenikalność przez poszczególne warstwy naskórka. Według producenta, kolagen NTC:


*źródło: kolagen-ntc.pl

Ze względu na niewielką pojemność butelki (50ml), używałam NTC tylko i wyłącznie do pielęgnacji twarzy. Nie dlatego, że nie mam rozstępów czy cellulitu i nie byłam ciekawa, jak sprawdzi się na ciele, ale najnormalniej w świecie było mi go szkoda - tym bardziej, że w krótkim czasie widziałam jego pozytywny wpływ na skórę twarzy i chciałam, by te efekty utrzymały się jak najdłużej :)


Kolagen NTC nie jest jednak zwykłym kremem, czy serum do twarzy, gdyż wymaga odpowiedniego sposobu nakładania. NTC nie powinno się mieszać z innymi kremami, ponieważ niektóre z nich zatykają pory i NTC nie przeniknie do skóry właściwej. Aplikację można zakończyć użyciem ulubionego kremu, lub balsamu, należy jednak pamiętać aby nie zawierały w swoim składzie związków cynku, siarki, kwasów owocowych i salicylowych, ceramidu, cytokinu czy retinolu. Wymienione substancje powodują, że kolagen traci swoje właściwości. W przypadku kiedy chcielibyśmy użyć takiego kremu, musimy odczekać ok. 40 min.


Przyznam, że na początku sumiennie stosowałam się do wyżej wymienionych trzech kroków, ale z biegiem czasu pięciominutowy masaż stał się dla mnie męczący - cierpły mi ręce i zaczynało mnie to nudzić. Starałam się jednak, aby masaż trwał tak długo, dopóki skóra twarzy całkiem nie wyschła. 
 
Zalecane jest stosowanie kolagenu NTC dwa razy dziennie - w moim przypadku było tak, że dwa razy dziennie stosowałam go tylko przez pierwsze 2-3 tygodnie, potem tylko raz, zazwyczaj na noc. Aplikacja była dość przyjemna, bo tak jak pisałam wcześniej, kosmetyk ma postać przezroczystego, bezzapachowego, gęstego żelu, który bez problemu rozprowadza się na skórze. Już po ok. miesiącu zauważyłam, że skóra twarzy jest w dużo lepszym stanie, niż przed rozpoczęciem mojej przygody z kolagenem NTC. 

Przede wszystkim, trwale zwiększył się poziom nawilżenia skóry. Moja twarz jest zmęczona i wysuszona kuracjami przeciw trądzikowi, a NTC naprawdę pomógł jej wrócić do poprzedniego stanu. Zauważyłam też zmniejszenie widoczności zmarszczek wokół oczu - co prawda nie mam ich zbyt wiele, ale okolica oczu wygląda lepiej, a spojrzenie jest świeższe :) Nanotropokolagen okiełznał również mój trądzik! Zmiany, które już były szybko znikały, blizny są na chwilę obecną dużo bledsze i mniej widoczne, a podczas stosowania kolagenu pryszcze wyskakiwały tylko sporadycznie. Ogólnie cera wygląda o niebo lepiej - jest bardziej zbita (chyba wiecie, o co mi chodzi - jędrność się poprawiła), gładsza, pory mniej widoczne, a i nie świecę się tak, jak wcześniej, co oznacza, że wydzielanie sebum zostało wyregulowane :)

Na koniec rzućmy okiem na skład - jest krótki, w 100% naturalny i (przynajmniej moim zdaniem) świetnie skomponowany! Mamy tu tylko wodę, kolagen, kwas mlekowy i kwas hialuronowy. Jest to połączenie idealne, które daje nam gwarancję skuteczności. Z pewnością zdziała cuda na skórze suchej, z bliznami, przebarwieniam i innymi niedoskonałościami, czyli takiej, jak moja. 

Jestem naprawdę zadowolona z działania NTC i z pewnością sięgnęłabym po kolejne opakowanie, gdyby nie cena, która na chwilę obecną nie pozwala mi na zakup drugiej buteleczki. Nanotropocollagen można nabyć na stronie internetowej producenta <KLIK>, a kosztuje on 195zł/50ml - obecnie w cenie promocyjnej, za 189zł. Gdybyście jednak skusiły się na zakup NTC, przygotujcie się na dwadzieścia razy większy karton, wypchany styropianem - firma naprawdę dba o swoich klientów i solidnie zabezpiecza przesyłki :) 


Kolor roku 2015 na paznokciach - Golden Rose, Rich Color nr 78

Pewnie te z Was, które regularnie śledzą trendy modowe wiedzą, że kolorem roku 2015 została marsala :) Jest to połączenie różu z czerwienią - kolor uniwersalny i dobry na każdą okazję. Marka Golden Rose jak zwykle nie zawodzi i szybko podąża za modą. Oprócz beżu i szarości, które mogliście obejrzeć w TYM poście, w ofercie lakierowej pojawiła się również marsala. 


Tym razem mowa o serii Rich Color, z grubym pędzelkiem i świetną pigmentacją :) Krycie jest zadowalające już po jednej, grubszej warstwie, ja jednak jak zwykle nałożyłam dwie cieńsze. Pędzelek jest zaokrąglony, dość szeroki i wygodny w użyciu. Bezproblemowo nakłada się z jego pomocą lakier, który jest bardziej gęsty, niż te z serii Color Expert i lubi trochę smużyć. 

Co do wysychania, jest trochę gorzej, niż z nudziakami. W przypadku marsali musiałam poczekać trochę dłużej, niż kilka minut, aby wrócić do codziennych czynności. Zgodzę się jednak z tym, że jest mega błyszczący i trwały - bez uszczerbku wytrzymał u mnie 4 dni, potem pojawiły się odpryski, ale tylko na jednym paznokciu. Myślę, że to dość niezły wynik, jak na (nie)zwykły lakier :)

Na zdjęciach widzicie lakier w świetle dziennym i w słońcu, po 2 dniach noszenia. Pięknie się błyszczy, prawda? :) Uważam, że zdjęcia dość wiernie oddały kolor, ale w rzeczywistości jest on trochę bardziej czerwony. 


Przyznam, że na początku marsala wydawała mi się mdła i bez wyrazu, ale teraz spodobała mi się na tyle, że często sięgam po ten lakier :) Nadaje się zarówno na co dzień, jak i na większe wyjścia. Pasuje do stylizacji eleganckich i tych na luzie - nie bez powodu okrzyknięto go kolorem roku 2015! 

A Wy co myślicie o marsali? Podoba Wam się, czy raczej nie zasłużył na miano koloru roku?


Geometryczny manicure z lakierami SEMILAC

Te z Was, które czytają mnie regularnie, wiedzą pewnie, że jestem zwolenniczką trwałych lakierów i regularnie robię sobie manicure hybrydowy. Na początku były tylko zwykłe, jednokolorowe paznokcie, potem doszedł palec serdeczny w innej barwie, aż wreszcie zaczęłam bawić się w zdobienia. Musicie jednak być dla mnie wyrozumiałe - jestem początkująca i jeszcze nie mam wprawy w obsłudze pędzelka do zdobień ;)


Hybrydowe lakiery SEMILAC (bo tylko tych używam) urzekły mnie swoją trwałością, połyskiem i znakomitą pigmentacją. Polecam je szczególnie dziewczynom, które chcą dopiero zacząć swoją przygodę z hybrydami - są niedrogie i naprawdę dobre jakościowo, więc warto w nie zainwestować :) 



Na dziś przygotowałam dla Was propozycję zdobienia, które ponoć ma być hitem tego sezonu - manicure geometryczny. Do jego wykonania użyłam trzech, widocznych na pierwszym zdjęciu lakierów SEMILAC: 017 Grey, 001 Strong White i 031 Black Diamond. Całą płytkę pokryłam szarym lakierem (1 warstwa), a potem namalowałam biało-czarne wzory (również 1 warstwa). Takie zdobienie nie jest trudne do zrobienia, a moim zdaniem wygląda elegancko, pasuje na każdą okazję i zdecydowanie przyciąga wzrok :)




Na zdjęciach widzicie paznokcie po 3 dniach od zrobienia mani - nie widać jeszcze odrostów, a połysk jest taki sam, jak od razu po zrobieniu. Taki efekt utrzymuje się do 2 tygodni i uwierzcie mi, że przez ten czas lakier wygląda tak samo :) 

Jak Wam się podoba geometryczny manicure? 

ShinyBox marzec 2015 - Girl on fire

Przyszedł marzec, pogoda dopisuje (i oby jak najdłużej), niedługo pierwszy dzień wiosny, a za sobą mamy już Dzień Kobiet :) Z tej okazji ekipa ShinyBox przygotowała pudełko opatrzone wdzięczną nazwą Girl on Fire, które zapowiadało się całkiem nieźle - miało zawierać kosmetyki podkreślające naszą zmysłowość, ponętność i urok :)


Szata graficzna, jak i same podpowiedzi na Facebooku zwiastowały coś naprawdę ekstra! Dziewczyny spodziewały się większej ilości kolorówki, której w boxach dawno nie było. Postawiono jednak na pielęgnację. I to tę dobrą pielęgnację, bo naturalną ;)


Marcowy ShinyBox zawierał 4 produkty pełnowymiarowe, jedną miniaturę i jeden nieszczęsny gratis... Przyjrzyjmy się bliżej produktom, które znalazłam w boxie:

1. MOKOSH, Glinka biała - kaolin, 23zł/200ml

Łagodna dla skóry, usuwa zanieczyszczenia, wygładza i uelastycznia. Cechuje ją lekka i jedwabista konsystencja. Można ją stosować do masek i kąpieli. Produkt 100% naturalny, z najlepszej jakości surowca zgodnego z certyfikatem Ecocert.

Jestem zadowolona z obecności glinki w pudełku, bo lubię glinkowe maseczki, a marka Mokosh jest mi zupełnie nieznana. Jednak zwróciłam uwagę na fakt, że w zeszłym roku w Shiny była już biała glinka z Organique, której nie zużyłam do tej pory, bo przecież maseczek z glinki nie robi się codziennie... Mokosh ma dwa razy większą pojemność, więc wystarczy mi na 2 lata :D W każdym razie fajnie, że pojawiła się nowa marka i w 100% naturalny produkt, który ma wiele zastosowań :)

2. DELAWELL, Czysty olej Awokado 100%, 22zł/30 ml

Działa na skórę zmiękczająco, nawilżająco i regenerująco. Słynie m.in. z bogatej zawartości witamin takich jak: A, B1, B2, D i E. Idealny do pielęgnacji skóry twarzy, ciała oraz włosów.

To zdecydowanie najlepszy produkt tego pudełka :) Również w 100% naturalny, organiczny i można go wykorzystać na różne sposoby. Markę Delawell znam i lubię, ale olejek awokado jest mi zupełnie obcy. Już nakładałam na twarz i włosy - coś czuję, że będzie z tego miłość!

3. ETRE BELLE, Wodoodporna kredna do oczu, 38zł/szt.

Długo utrzymująca się, miękka kredka typu eyeliner o kremowej konsystencji umożliwia idealne obrysowanie oczu od rana do wieczora. 

Kolorówkę Etre Belle poznałam właśnie dzięki ShinyBox. Mają bardzo fajne cienie, a tusz do rzęs z któregoś z poprzednich pudełek jest naprawdę wart swojej ceny - pięknie podkręca i wydłuża! Czarna kredka to obowiązkowy element w kosmetyczce każdej kobiety, więc na pewno się przyda. Ciekawe tylko jak z jej wodoodpornością - nie omieszkam przetestować ;)

4. ŚWITA PHARMA, Exclusive Cosmetics, Skarpetki SPA dla stóp, 15zł/op.

Innowacyjny produkt do profesjonalnej pielęgnacji stóp. Dzięki kompleksowi składników aktywnych, regeneruje i dobrze odżywia skórę stóp. Posiada właściwości dezodorujące i odświeżające. Wygładza, zmiękcza i nawilża suchy naskórek oraz działa antybakteryjnie.

Na co dzień raczej zapominam o pielęgnacji stóp, więc takie mini SPA na pewno im się przyda. Skład jest naprawdę fajny, jestem tylko ciekawa jak wyglądają same skarpetki i czy te pół godziny siedzenia z nimi będzie przyjemnością, czy katorgą... Pójdą w ruch za parę dni ;)

5. GOLDWELL, Krem do stylizacji włosów Superego Structure Styling Cream, 57zł/75 ml - miniatura 20 ml

Wielozadaniowy krem do stylizacji włosów. Optycznie zwiększa ich objętość, nadaje im elastyczności i sprężystości. Dzięki składnikowi "SuperEgo", fryzurę w każdej chwili można poddać zabiegowi re-stylizacji. Kosmetyk należy nakładać na lekko wilgotne albo suche włosy.

Goldwell to naprawdę dobre i drogie kosmetyki do włosów, ale krem do stylizacji jest dla mnie zupełnie nietrafiony. Dlaczego? Dlatego, że nie stylizuję włosów w żaden sposób, sporadycznie używam tylko lakieru. Dobrze, że to miniatura - może nada się do zabezpieczania końcówek. 

6. DOVE, Kostka myjąca Beauty Cream Bar, 6zł/100g

Zawiera niezwykle delikatne składniki myjące, które skutecznie oczyszczają skórę, nie powodując podrażnień. Składa się w 1/4 z kremu nawilżającego, dzięki czemu pielęgnuje skórę, przywracając jej prawidłowy poziom nawilżenia. 

Kolejne mydło? Seriously? O ile Biały Jeleń z poprzedniego pudełka to naprawdę fajny i naturalny kosmetyk, który może być ciekawą odskocznią od tradycyjnego żelu pod prysznic, to kostka Dove jest moim zdaniem po prostu.... zwykła. Mija się to z hasłem przewodnim Shiny, którym jest poznawanie luksusowych, nieznanych kosmetyków. No cóż, może zużyję do mycia pędzli ;)

Podsumowując: nie jest źle, nie jest też dobrze. Spodziewałam się czegoś innego, szczególnie po podpowiedziach na Facebooku, które sugerowały lepszą zawartość. Dobrze, że Shiny idzie w stronę natury - organiczny olejek i glinka kosmetyczna to zdecydowanie hity tego pudełka :) A jak Wam podoba się Girl on fire?


Maska do włosów KALLOS Chocolate

Maski KALLOS to obowiązkowy punkt na liście kosmetyków do wypróbowania każdej, szanującej się włosomaniaczki :) Ja jeszcze do niedawna mogłam się szczycić faktem, że osławione Kallosy w ogóle mnie nie kusiły i omijałam je szerokim łukiem. Na szczęście z pomocą przyszła mi Dimipedia, która wrzuciła mini Kallosa do mojej świąteczno-noworocznej paczki w ramach akcji "Podaruj paczuchę".


Uwielbiam spożywcze zapachy, więc wersja Chocolate była strzałem w dziesiątkę. Maska pachnie naprawdę pięknie, czekoladowo-kakaowo, słodko i przyjemnie :) Zapach jest dość intensywny i w żadnym wypadku nie chemiczny, ale niestety nie utrzymuje się długo na włosach. Konsystencja jest dość gęsta i "budyniowa", co sprawia, że kosmetyk łatwo się rozprowadza, nie spływa i nie przecieka przez palce.


Nakładana tradycyjnie, na umyte i wilgotne włosy, pozostawiana sama sobie na 10-15 minut nie przynosiła pożądanych efektów - włosy były obciążone i nie wyglądały ciekawie. Zauważyłam je dopiero po dodaniu do maski kilku kropel ulubionego oleju, bądź przy wprasowywaniu jej we włosy (więcej o tej metodzie m.in. TUTAJ). Po takim zabiegu włosy wyglądały naprawdę dobrze. Były miękkie, błyszczące, sypkie i zyskały na objętości.


W składzie nie znajdziemy zbyt dużo naturalnych substancji. Jest oparty głównie na emolientach i antystatykach, dopiero na końcu znajdują się ekstrakt z kakao, proteiny mleczne i keratyna. Ze względu na obecność protein, maski nie należy używać zbyt często, bo może spowodować przeproteinowanie, czyli nadmierne puszenie się włosów i rozdwajanie się końcówek. Uważam, że Kallos Chocolate lepsze efekty może dać na włosach niskoporowatych i prostych - moje są zupełnym tego przeciwieństwem.


Podsumowując - nie jestem zachwycona, ani rozczarowana. Maska jest dobra, ale nie taka wspaniała, jak się tego spodziewałam. Warto jednak spróbować, chociażby dla samego zapachu, który jest "do zjedzenia", dużej wydajności i niskiej ceny (ok. 11zł/1000ml). Osobiście mam do tych masek ograniczony dostęp (są tylko w drogeriach Hebe), a szkoda, bo z ciekawości spróbowałabym innych wersji :)


AddThis