Uwaga, BUBEL!! Wibo, Boom Boom Mascara

Na początku napiszę Wam, że nie mam uprzedzenia do polskich, tanich marek kosmetycznych, produkujących kolorówkę. Wręcz przeciwnie - lubię je i często sięgam po ich lakiery do paznokci, tusze do rzęs, róże do policzków, czy pudry. Jedne są lepsze, drugie gorsze, ale na taki bubel nie trafiłam już dawno... Mowa o tuszu do rzęs Boom Boom marki Wibo, który otrzymałam w październiku - jeszcze zanim ów tusz trafił na sklepowe półki. 



Producent pisze o nim tak:

Maskara nadbudowuje rzęsy nadając im objętość w rozmiarze XXL. Silikonowa szczoteczka precyzyjnie je rozczesuje i modeluje, zapewniając efekt sztucznych rzęs. Kremowa formuła zapobiega sklejaniu. Nadaje rzęsom miękkość i sprężystość.

Przyznam, że obietnica uzyskania efektu sztucznych rzęs przekonała mnie, aby sięgnąć po ten tusz. Opakowanie też jest ciekawe - jaskrawe, duże, ładne, wyróżniające się spośród innych tuszy Wibo. 



Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to ogromna, silikonowa szczoteczka. Ząbki są króciutkie, cienkie i gęsto rozstawione. Rozmiar szczotki naprawdę robi wrażenie - do tej pory wydawało mi się, że ta od Colossal Volum' Express jest duża, a Boom Boom jest jeszcze większa i grubsza! Na początku bałam się, że zrobię sobie nią krzywdę, bo jest prawie takiej wielkości, jak moje oko, ale bez problemu się nią posługiwałam. 


Ucieszyłam się, że ząbki są gęste, bo z doświadczenia wiem, że te świetnie radzą sobie z rozczesywaniem i rozdzielaniem rzęs. Tutaj niestety jest inaczej. Na zdjęciu poniżej widać, że szczoteczka nabiera za dużo tuszu i jest nim dosłownie oblepiona. Konsystencja tuszu rzeczywiście jest kremowa, dość rzadka i "mokra", co ułatwia jego nakładanie.


Niestety, efekt, jaki uzyskałam przy pomocy maskary Boom Boom, jest jednym wielkim rozczarowaniem. Rzęsy co prawda są wydłużone i pogrubione, ale okropnie posklejane. Oprócz tego, tusz zostawia grudki, co zamiast efektu sztucznych rzęs, daje efekt owadzich nóżek. Jak dla mnie - okropieństwo. Nie wiem, czy się osypuje w ciągu dnia, bo nigdy nie miałam go na oku dłużej niż parę minut... 


Myślałam, że trzeba mu dać czas, odłożyć go i pozwolić trochę podeschnąć, ale po 2 miesiącach nadal zachowuje się tak samo, więc wylądował w koszu. Kosztuje 11,99zł/11g i jest dostępny w drogeriach Rossmann. Jak dla mnie, szkoda na niego kasy - lepiej kupić sobie Pump Up z Lovely, który daje bardzo fajny efekt, a zapłacicie za niego 3 złote mniej.


Zapach Świąt - Jardins de Provence, Apple & Cinnamon Body Scrub

Należę do osób, które lubią się otaczać słodkimi, ładnymi zapachami. Należę też do osób uzależnionych od peelingów do ciała. W moim przypadku słodki zapach + peeling do ciała = totalne must have. Podczas przedświątecznych zakupów w kochanej Biedronce, gdzieś pomiędzy słodyczami, karpiem, a bakaliami, znalazłam peeling do ciała o zapachu jabłka i cynamonu. Owocowo-słodki zapach było już czuć przez wieczko, więc bez zastanowienia wrzuciłam go do koszyka.


Z tej serii oprócz peelingu, można było wybrać sobie (o ile dobrze pamiętam) kapsułki do kąpieli, żel pod prysznic, sól do kąpieli i masło do ciała, wszystko po 9,99zł. Wersje zapachowe były tylko dwie - oprócz jabłka i cynamonu, na półce znalazłam wanilię i argan.

Bardzo spodobało mi się opakowanie peelingu. Jest podobne do tych z Organique - plastikowy słoiczek z metalową zakrętką, pod spodem zabezpieczony folią, opatrzony minimalistycznymi, eleganckimi etykietami, o pojemności 200 ml. Wygodny, poręczny, ładny :)


Najważniejszy w peelingu, oczywiście oprócz właściwości, jest rzecz jasna zapach. A ten jest wspaniały. Baaaardzo wyraźnie czuć w nim jabłko. Świeże, soczyste, lekko kwaśne, zerwane prosto z drzewa. Potem dopiero przez jabłko przebija się cynamon, nadając całej kompozycji trochę orientalnego, korzennego charakteru. Kojarzy mi się ze świąteczną szarlotką - ta, którą robiłam dwa dni temu, pachniała dokładnie tak samo. I choć niektórzy twierdzą, że ten peeling pachnie jak tani jabol (pozdrawiam :D), to mnie się wydaje, że czuć w nim Święta :) 


Jeżeli chodzi o właściwości pielęgnacyjno-zdzierające, ogólnie rzecz biorąc nie mam zastrzeżeń. Peeling jest gęsty, trochę galaretowaty, zbity, ale mimo tego dobrze się rozprowadza i nie przecieka przez palce. Drobinki cukru są wystarczająco ostre i bez problemu radzą sobie z usunięciem martwego naskórka. Skóra po jego użyciu jest gładka, miękka w dotyku i lekko nawilżona. Mam jednak wrażenie, że to może być zasługa parafiny, która niestety, jest tu na pierwszym miejscu w składzie. Nie czuć jednak typowej dla parafiny, klejącej warstwy. To zdecydowany plus.



W składzie, oprócz wspomnianej wcześniej parafiny i cukru, które są głównymi składnikami kosmetyku, znajdziemy również olej słonecznikowy i masło Shea. Nie jest więc tak źle, jak na peeling za 10 zł bez grosza :)

Body Scrub z Biedronki nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym, porównując go do kolegów z tej samej półki cenowej, jeżeli chodzi o właściwości. Dobrze zdziera i tyle. Jednak zapach, który zdecydowanie kojarzy mi się ze świeżo upieczoną szarlotką i świętami, rekompensuje mi średni skład i przeciętne działanie :) Zdecydowanie warto go kupić - za takie pieniądze się opłaca. Ciekawi mnie jeszcze wanilia i argan, ale nie wiem, czy jeszcze go gdzieś znajdę.

Próbowałyście jakichś kosmetyków z tej serii? Jak Wam się podoba zapach? 


Skrzydła Anioła i ciepłe słowo na Święta ;)

Czujecie magię Świąt? Bo ja przyznaję się bez bicia, że muszę się mocno postarać, by uświadomić sobie, że to już jutro Wigilia. Nie lubię Świąt i chyba nigdy ich nie polubię, ale mógłby chociaż spaść śnieg... Jest szaro, deszczowo, smutno i dziwnie ciepło, jak na Boże Narodzenie. Piernik mi nie urósł, śniegu nie ma, choinka jakaś taka bez wyrazu, karp nadal pływa...
Jedynie zapach, który właśnie pali się w kominku, daje mi znać o cząstce małego dziecka, które gdzieś głęboko we mnie tkwi i przypomina o prawdziwych, rodzinnych Świętach, z prezentami, żywą choinką, przepełnionych miłością, których już pewnie nigdy nie będzie.


Sweterek na zdjęciach wcale nie jest przypadkowy, bo wosk Yankee Candle o wdzięcznej nazwie Angel's Wings ma z owym sweterkiem dużo wspólnego. Nie tylko jest biały, ale też ciepły, otulający, sprawiający, że robi mi się przyjemnie i błogo. Sprawiający, że nie denerwują mnie kolejki w sklepach, ani obrońcy karpi, zakazujący mi jedzenie ulubionej ryby 24 grudnia. Że nie przeszkadza mi wcale ten przedświąteczny zgiełk, urwanie głowy związane z zakupami, wybieraniem prezentów i przygotowaniem 12 potraw w ilościach mierzonych w miliardach ton. Nawet zaczyna mi się to podobać.


Skrzydła Anioła pachną przepięknie. Biel kojarzy się z czystością, a ten zapach właśnie taki jest. Czysty. Słodki, ale nieprzesadzony, z nutą kwiatów, wanilii i waty cukrowej. Paląc się w kominku skłania do przemyśleń i poprawia nastrój. Uspokaja, otula, po prostu jest... 

Myślę, że mógłby zagościć w moim domu nie tylko na Święta, ale także na co dzień. Wtedy, gdy mam doła, zaszywam się pod kocem i marzę tylko o tym, żeby zasnąć. Mógłby działać jako mój osobisty, zapachowy antydepresant, który zastąpi  wino, kawę i papierosy. Jest idealny!


____________________________

Powyższą recenzję potraktujcie raczej z przymrużeniem oka :) Jest ostatnim wpisem przedświątecznym - jutro się wyłączam, bo czeka mnie jeszcze dużo pracy.



Przy okazji, pragnę złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Odrzućcie wszelkie spory i spędźcie te święta w gronie najbliższych Wam osób. Okazujcie sobie nawzajem miłość, zrozumienie, czułość, korzystajcie z czasu, który możecie spędzić razem, rozmawiajcie ze sobą - bo rozmowa jest najważniejsza. Niech brodaty grubas w czerwonym wdzianku zostawi pod choinką najwspanialsze prezenty świata, a wszystkie marzenia spełnią się w mgnieniu oka, jak za sprawą magicznej różdżki. Życzę Wam też wielu sukcesów w życiu prywatnym, jak i blogowym, samych idealnych kosmetyków i jak najmniej rozczarowań. Po prostu Wesołych Świąt! :)


Radical Med, Odżywka przeciw wypadaniu włosów + wyniki konkursu ze sklepem Skarby Syberii

Z racji, że za oknem szaro, buro i ponuro, przesyłam Wam trochę słońca przez zdjęcia zrobione parę dni temu, kiedy to jeszcze mogliśmy liczyć na (mam nadzieję, że nie ostatnie przed świętami) promienie, przedzierające się nieśmiało przez chmury :)

Jak wiecie, odkąd skusiłam się na nową wersję odżywki Jantar, która zrobiła masakrę na mojej skórze głowy, męczę się z nadmiernym wypadaniem włosów. W najgorszych momentach, przy każdym myciu dosłownie zapychałam odpływ w wannie. Włosy leciały garściami, do tego stopnia, że bałam się je rozczesać, czy umyć. Chciało mi się wyć... Próbowałam wielu sposobów, ale nie pomagało totalnie nic, dopóki przeglądając znajome blogi, nie trafiłam na wpis o serii Radical MED, która ma pomóc w pozbyciu się tego uciążliwego problemu.


Walkę z wypadaniem zaczęłam od wewnątrz. Zaczęłam jeść więcej zieleniny, piłam drożdże i łykałam suplementy diety ze skrzypem. Poprawa była, ale nadal wypadało mi dużo więcej włosów, niż zwykle. Odżywki oczywiście nie mogłam znaleźć stacjonarnie od ręki, ale udało mi się znaleźć aptekę, która mi ją zamówiła. Kosztuje niedużo, bo ok. 14-15 zł/200 ml, a wcierki o takiej pojemności wystarczają mi zazwyczaj na jakieś 2 miesiące użytkowania (co 2 dni, po każdym myciu).

Opakowanie z pompką jest dla mnie dużym ułatwieniem, bo atomizer bez problemu rozpyla płyn bezpośrednio na skórę. Dla porównania, wspomniana wcześniej odżywka Jantar, wylewa losowe ilości kosmetyku nie tylko na skórę, ale też na podłogę, ubrania i inne części ciała... Wcierka jest rzadka, koloru lekko żółtego, o zapachu ziołowo-słodkim, ale słabym i prawie niewyczuwalnym po aplikacji.


W składzie znajdują się: woda, hydrolizat keratyny, glikol propylenowy, butylenowy oraz dipropylowy, ekstrakt ze skrzypu polnego, pantenol, modyfikowany politlenkiem etylenu olej rycynowy, kwas oleanolowy, modyfikowany biotyną tripeptyd, inulina, filmformer, betaina kokamidopropylową (łatwiejsze zmywanie, utrzymanie emulsji), kompozycja zapachowa i konserwanty. 

Wcierki używałam tylko na skalp (chociaż na opakowaniu napisane jest, żeby używać jej też na długość włosów), bo najzwyczajniej w świecie było mi jej szkoda - tym bardziej, że już po 2-3 tygodniach widziałam pozytywne efekty. Psikałam się nią po myciu, gdy włosy były jeszcze wilgotne i delikatnie wmasowywałam, aby szybciej się wchłonęła. 

Oprócz tego, że delikatnie przyspieszyła przetłuszczanie się włosów u nasady, efekty towarzyszące używaniu tej odżywki są jak najbardziej pozytywne. Ograniczyła wypadanie włosów do minimum, uspokoiła swędzący skalp, a także spowodowała wysyp malutkich baby hair, które są widoczne zwłaszcza wtedy, gdy zaczesuję włosy do góry :)

Nie wiem co takiego wspaniałego jest w jej składzie, ale wypadające włosy nareszcie nie zapychają odpływu i już nie boję się ich dotykać - wszystko wróciło do normy. Używam jej już ponad miesiąc, a w butelce zostało jeszcze jakieś 30% zawartości, więc wydajność jak najbardziej na plus. Zdecydowanie polecam, jeśli macie problemy podobne do moich. Pamiętajcie jednak, żeby zrobić próbę uczuleniową, bo możecie zrobić sobie na głowie takie kuku, jak ja Jantarem!

_______________________________________
A teraz najprzyjemniejsza częśc posta, czyli wyniki konkursu ze Skarbami Syberii. Vouchery o wartości 50 zł do wykorzystania w sklepie zgarniają:



Gratuluję! Już wysyłam Wasze maile do firmy :) A pozostałych zapraszam do śledzenia mojego bloga, bo za parę dni będę miała dla Was kolejne prezenty.


ShinyBox grudzień 2014, czyli mój najlepszy prezent urodzinowy ;)

Grudzień to szczególny miesiąc. Kojarzy mi się przede wszystkim z moimi urodzinami, ale także z klimatem świąt. Śniegiem, pierniczkami, cynamonem, świeżą choniką... Co prawda pogoda jest raczej wiosenna, niż zimowa (doskonale widać to na poniższych zdjęciach), ale klimat świąt pozwolił mi poczuć grudniowy ShinyBox. Pachniał dokładnie tak, jak napisałam wyżej - cynamonem, imbirem, korzennymi nutami, które sprawiły, że zrobiło mi się cieplej. :)


Pudełko było w tym miesiącu baardzo ciężkie - nic dziwnego, bo zawierało aż 5 pełnowymiarowych kosmetyków w podstawowej wersji, a 7 z prezentami dla członkiń Klubu VIP. Oprócz tego dwie miniatury - czy to nie brzmi świetnie? Jeszcze przed otwarciem wiedziałam, że to będzie najbardziej trafiony prezent urodzinowy ever!

Zajrzyjmy do środka:


POSE, Luksusowy krem pielęgnacyjny, ok. 100zł/szt - produkt pełnowymiarowy

Organiczne kremy marki POSE to połączenie wielowiekowej wiedzy o roślinnych kuracjach z nowoczesnymi recepturami, oraz bezpiecznymi składnikami. Produkty nie są testowane na zwierzętach, doskonałe również dla wrażliwej, alergicznej skóry. 

Można było trafić na jeden z 6 kremów marki POSE - ja dostałam akurat Texturizing Face Cream, czyli krem poprawiający strukturę skóry. Firma jest nowa, skład świetny, no a opakowanie... Po prostu klasa sama w sobie :) Moim zdaniem taki krem idealnie nadaje się na prezent. Nie trzeba go dodatkowo pakować, bo wygląda bardzo elegancko.


LIERAC, Demaquillant Douceur, 65zł/200 ml - miniatura 50 ml (wartość ok. 16 zł)

Kosmetyk o zapachu białego piżma i kwiatu piwonii. Jego formuła została wzbogacona o ekstrakt z malwy i kwiatu lnu, który działa nawilżająco. Idealny dla każdego typu skóry, również wrażliwej. Nie zawiera alkoholu i nie wymaga spłukiwania.

Fajnie, że to miniatura, bo pełnowartościowy płyn micelarny był już w jednym z poprzednich pudełek. Marki Lierac nie znam, ale chętnie wypróbuję tego cudaka, bo pachnie przepięknie :)


ORGANIQUE, Cynamonowe mydło glicerynowe, 14,90zł/100g - miniatura 50g (wartość ok. 7,50zł)

Mydło o ciepłym zapachu cynamonu, na bazie najwyższej jakości gliceryny. Wytwarzane ręcznie, według tradycyjnych receptur.

To właśnie sprawca korzenno-pierniczkowego zapachu. Mydło wypełniło swą wonią całe pudło i sprawiło, że od razu wylądowało w łazience :) Zapach jest idealny - nieprzesłodzony, trochę gorzki, po prostu cynamonowy. Również cieszę się, że to połowa pełnowartościowego produktu, bo takie mydła są naprawdę mega wydajne.


APC, Zestaw cieni sypkich + brokat, 41,50zł/3szt. - produkt pełnowymiarowy

Wyjątkowy zestaw, dzięki któremu wykonamy atrakcyjny makijaż na wiele okazji. W jego skład wchodzi intensywnie czarny, sypki cień z brylantowo-złotymi drobinkami, beżowo-złoty, sypki cień, który stosować można również jako puder rozświetlający, oraz złoty brokat. W ofercie producenta cienie dostępne są do zakupu pojedynczo.

Na początku nie byłam zachwycona obecnością tych cieni w pudełku, bo w zeszłym miesiącu dostałyśmy przecież wieżyczkę z cieniami w kulkach, które wcale nie są wspaniałe. Ale po odkręceniu stwierdziłam, że jednak nie jest tak źle. Mimo, że brokatu pewnie nigdy nie użyję, pozostałe cienie są czymś nowym. Nigdy wcześniej nie widziałam takich kolorów, więc pewnie w Sylwestrową Noc wylądują na powiekach.


Spójrzcie tylko na czarny - jest boski!


VASELINE Intensive Care, Balsam do ciała Essential Healing, 14,50zł/200 ml - produkt pełnowymiarowy

Zawiera mikro kropelki wazeliny, które wnikają głęboko w skórę, by ją nawilżać i zregenerować od wewnątrz. Nawilżenie skóry utrzymuje się przez 3 tygodnie. Szybko się wchłania, nie pozostawiając tłustego uczucia.

Hmm, co do 3 tygodniowego nawilżenia mam wątpliwości, ale balsam może być fajny :) Sama mam ogromne zapasy mazideł do ciała, więc żólty Vaseline pewnie powędruje do którejś z Was.


VASELINE Intensive Care, Wazelina kosmetyczna, 6,50zł/50ml - produkt pełnowymiarowy

100% czysta wazelina, łagodna dla skóry, hipoalergiczna. chroni skórę przed utratą wody, wspierając jej naturalny proces regeneracji. Zabezpiecza przed odmrożeniami i pierzchnięciem. Nie zatyka porów, zmniejsza widoczność drobnych, suchych linii. 

Mam już taką samą wazelinę i jest naprawdę fajna. Ma sporo zastosowań, ale z racji jej ogromnej wydajności, zużyję ten słoiczek pewnie za 100 lat, więc nowy egzemplarz też będzie dla którejś z moich czytelniczek - bądźcie czujne :P


SIGNAL, Pasta do zębów White Now Gold, 13,50zł/50ml - GRATIS

Gwarantuje efekt bielszych zębów już od pierwszego szczotkowania. W paście została potrojona ilość składnika technologii Blue Light, aby zapewnić natychmiastowe wyniki wybielania. Zawiera fluorek sodu. Potrójna moc działania udowodniona klinicznie. 

Hmm... Pasta do zębów rzecz ludzka, każdy jej używa, więc i u mnie znajdzie się w odpowiednim miejscu w łazience. Ale dodawanie jej w gratisie do świątecznego prezentu, to lekka przesada. Chociaż szczerze powiedziawszy, bardziej cieszy mnie pasta do zębów, niż antyperspiranty w wiosennych boxach :)


PAT&RUB, Rozgrzewający balsam do rąk, 39zł/100ml - prezent dla członkiń Klubu VIP

Prawdziwa bomba dobroczynnych substancji pielęgnujących. Doskonały dla zmęczonych i suchych dłoni. Odnawia, nawilża, zmiękcza, rozjaśnia, koi, uelastycznia skórę dłoni i wzmacnia paznokcie. Świetnie się wchłania. Pachnie zmysłowo cynamonem, imbirem i pomarańczą.

Ooo tak, to prawdziwa bomba nie tylko naturalnych składników, ale też bomba zapachowa! Gooood, jak on pachnie <3 Chciałabym mieć kiedyś takie pierniczkowo-ziołowo-owocowe perfumy, serio. Co do jego właściwości nawilżających i odżywczych, na razie nie jestem się w stanie wypowiedzieć, ale patrząc na skład, powinna być z tego miłość.


LOVE ME GREEN, Naturalny olejek relaksujący do masażu i kąpieli, 39,90zł/100ml - prezent dla członkiń Klubu VIP

Organiczny olejek naturalny, który daje uczucie komfortu i odprężenia. Skóra jest głęboko odżywiona, a świeży i subtelny zapach relaksuje ciało i zmysły. Ekstrakt z kwiatów plumerii łagodzi stres poprzez swoje kojące i relaksujące działanie dla nerwów i mięśni.

Szkoda, że jego zapach zupełnie nie przypadł mi do gustu, bo w takim przypadku z relaksujących masaży nici. Marki Love Me Green wcześniej nie znałam, a olejek ma fajny skład, więc znajdę dla niego inne zastosowanie - będę olejować nim włosy. Mam nadzieję, że się sprawdzi :)



I na koniec reniferowa, świąteczna przypinka, która była w każdym pudełku :)

Podsumowując, grudniowy ShinyBox jest jednym z najlepszych boxów w tym roku. Zamiast dwóch produktów Vaseline, których niestety nie będę używać, wolałabym coś z Organique, chociażby jakąś miniaturę... Poza tym, wszystkie kosmetyki są świetne - już dla samego kremu POSE warto kupić to pudełko :) Po podliczeniu wartości wszystkich kosmetyków, razem z prezentami dla klubu VIP, wartość grudniowego boxa to ponad 270zł!!! Przypominam, że w subskrybcji jedno pudełko kosztuje 49 zł, więc same odpowiedzcie sobie na pytanie, czy się opłaca. Dla mnie był to miły i baaardzo udany prezent na urodziny :) 


dr.organic, Organiczne serum pod oczy Eye Perfect z olejem kokosowym

Zastanawiałyście się kiedyś, po co w ogóle są kremy przeznaczone do okolic oczu? Przecież codziennie smarujemy twarz jakimś kremem nawilżającym, więc po co nam kolejny? Równie dobrze mogłyby istnieć specjalne kremy do czoła, policzków, nosa i brody... Też myślałam, że krem pod oczy mi niepotrzebny, ale grubo się myliłam. Skóra wokół oczu jest bardzo cieniutka i szybko wiotczeje, więc potrzebuje dużo więcej składników odżywczych, niż inne parte twarzy.


O konieczności używania wspomnianego wcześniej kremu zorientowałam się dopiero wtedy, gdy zauważyłam, że w wieku 21 lat mam widoczne zmarszczki pod oczami, a skóra w tych okolicach jest mocno przesuszona. Krem do twarzy nie wystarczał. Najpierw postawiłam na lekki żel z Flosleku, potem zdecydowałam się na coś treściwszego i bogatszego - Organiczne Serum Eye Perfect od Dr.Organic.

Producent zapewnia, że "przeciwzmarszczkowy wypełniacz do stosowania wokół oczu błyskawicznie minimalizuje widoczność kurzych łapek, zmarszczek i bruzd pod oczami. Naturalnie przywraca pierwotny kształt i wygładza zmarszczki mimiczne oraz bruzdy. Eye Perfect™ działa również długoterminowo, nawilżając i wygładzając delikatny obszar wokół oczu, przywracając mu młody i delikatny wygląd. Natychmiast ujędrnia i wypełnia kurze łapki, zmarszczki i bruzdy. Efekt, który pojawia się już po 15 minutach, pozostaje widoczny przez cały dzień."


Oczywiście obietnice o błyskawicznym wypełnieniu zmarszczek potraktowałam z przymrużeniem oka :) Nie wierzyłam, że zwykły krem może zadziałać jak lifting - spodziewałam się tylko głębokiego nawilżenia i poprawy wyglądu skóry w okolicach oczu.

Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to opakowanie. Zarówno kartonik, jak i tubka są estetyczne, eleganckie, solidnie wykonane i opatrzone wszystkimi potrzebnymi informacjami, a nawet zdjęciami, które prezentują efekty po zastosowaniu serum. Sam kosmetyk jest gęsty i treściwy, ze względu na bogaty w oleje i wyciągi roślinne skład. Niewielka jego ilość wystarcza, aby dokładnie pokryć skórę pod oczami i powieki. Serum szybko się wchłania i pieści nasze nozdrza przepięknym, naturalnym, organicznym zapachem kokosa, w połączeniu z wonią mango i papai.


Stosowałam go codziennie na noc, na oczyszczoną skórę powiek i pod oczami. Zaraz po nałożeniu kosmetyku, wyczuwalne jest dość mocne, ale przyjemne rozgrzanie skóry. Na początku trochę się przestraszyłam, ale nie była to reakcja alergiczna, tylko obecność naturalnych składników, których wcześniej na te partie twarzy nie nakładałam. Od razu czuć, że skóra jest bardziej napięta i gładsza. 

Po około miesiącu regularnego stosowania zauważyłam, że okolice oczu są głęboko nawilżone, a cała twarz i wygląda dużo lepiej, niż wcześniej - spojrzenie jest świeże i nie widać oznak zmęczenia. Zmarszczki stały się mniej widoczne, ale nie zniknęły całkowicie. Uważam, że to raczej kwestia porządnego nawilżenia, niż magiczne odmłodzenie, ale coś w tym jest :)


Plusem może być duża wydajność kosmetyku - ze względu na gęstą, masłową konsystencję niewielka tubka wystarczy na ok. 3 miesiące regularnego stosowania. W składzie znajdziemy olej kokosowy, wyciąg z kokosa, sok z liści aloesu, plankton morski, wyciąg z papai, wyciąg z mango, wyciąg z nasion kakaowca, wyciąg z mangostanu, wyciąg z owoców figi, wyciąg z pomarańczy, olej z bergamotki i olejek ze skórki cytrynowej - jak na krem pod oczy, to naprawdę dużo dobroci :)



Organiczne Serum Pod Oczy Eye Perfect kosztuje 49,95zł/15ml. Nie jest to niską ceną, ale zapewniam Was, że naprawdę warto zainwestować w ten kosmetyk. Szczególnie, jeśli jesteście w takim wieku, w którym zaczynają pojawiać się pierwsze zmarszczki, a skóra wokół oczu potrzebuje głębokiego nawilżenia. Eye Perfect możecie kupić na stronie producenta.

P.S.
Przypominam, że dziś ostatni dzień świątecznego konkursu - tylko do północy możecie wysyłać swoje zgłoszenia [KLIK]. Głównymi nagrodami są dwa vouchery o wartości 50 zł, do wykorzystania w sklepie Skarby Syberii.


SYLVECO, Oczyszczający peeling do twarzy z korundem

Jeżeli chodzi o mechaniczne peelingowanie twarzy, można by rzec, że jestem zielona. Wcześniej nie używałam takowych - w mojej łazience królowały peelingi enzymatyczne. Teraz mam dwa dość fajne, zwykłe zdzieraki z drobinkami i używam ich na zmianę ;) Oba polubiłam na tyle, że zasłużyły sobie na honorowe miejsce na moim blogu :P Dziś o jednym z nich - Oczyszczającym peelingu do twarzy z korundem marki SYLVECO.


SYLVECO poznałam dzięki czerwcowej edycji ShinyBoxa - pisałam to już wcześniej, ale muszę wspomnieć jeszcze raz. Zaczęło się od pomadki, a skończyło na tym, że obecnie większość moich kosmetyków pielęgnacyjnych do twarzy to właśnie ta polska, naturalna marka :) Wcześniej nie śledziłam nowości, jakie pojawiają się w ich sklepie on-line, ale gdy na którymś z blogów zobaczyłam peelingi z korundem, zapragnęłam mieć jeden z nich. Bez zastanowienia kliknęłam wersję oczyszczającą, bo właśnie ona jest przeznaczona do skóry mieszanej, tłustej, problematycznej - takiej jak moja.


Podziwiam markę Sylveco za opakowania. Są proste, ładne, czytelne i zawierają opisy najważniejszych, naturalnych składników danego kosmetyku - dzięki temu wiemy, co jest w środku. Sam peeling jest zamknięty w plastikowym słoiczku o pojemności 75 ml, z metalową, elegancką zakrętką. Kojarzy mi się to z kosmetykami Organique, które swoją drogą też bardzo lubię.

Po odkręceniu słoiczka, urzekła mnie świeża, ziołowa woń olejku z liści drzewa herbacianego. Cudo! W pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, że to peeling. Ma gęstą, masłowo-kremową, jedwabistą konsystencję, typową dla balsamów lub kremów. Spojrzałam jeszcze raz na opakowanie - no zgadza się, peeling. Uwierzyłam dopiero, gdy nałożyłam go na twarz :)


Niech Was nie zwiedzie jego wygląd, bo tak naprawdę jest dość ostrym, ale jednocześnie delikatnym zdzierakiem. Dlatego na opakowaniu jest wzmianka, że nie należy go używać w przypadku zaognionych objawów trądziku - bardziej mogłoby to zaszkodzić, niż pomóc. Stosowałam się do tego zalecenia i używałam peelingu tylko wtedy, gdy wszystkie zmiany były wygojone.

Drobinki korundu są niewidoczne gołym okiem i bardzo maleńkie - czuć je dopiero, gdy zaczniemy masować twarz. Producent zaleca, aby nałożyć kosmetyk na zwilżoną skórę twarzy, masować 2 minuty i zmyć ciepłą wodą. Ja, patrząc na skład, czasem po masażu zostawiałam go jeszcze na skórze kilka minut, robiąc w ten sposób "pseudo-maseczkę", aby naturalne składniki lepiej się wchłonęły. 


Skoro już przy składzie jesteśmy, spójrzmy, co tutaj mamy: Woda,  Korund,  Olej sojowy,  Masło karite (Shea),  Gliceryna,  Triglicerydy kwasu kaprylowego i kaprynowego,  Stearynian glicerolu, Sorbitan Stearate & Sucrose Cocoate,  Olej z pestek winogron,  Ekstrakt ze skrzypu polnego,  Wosk pszczeli,  Alkohol cetylowy,  Alkohol benzylowy,  Guma ksantanowa,  Kwas dehydrooctowy, Olejek z drzewa herbacianego. Ogólnie rzecz biorąc, nie mam zastrzeżeń, ale olejek z drzewa herbacianego mógłby być trochę wyżej, niż na ostatnim miejscu ;)

I jeszcze raz spójrzcie na to pudełko, czyż nie jest piękne?


Jeżeli chodzi o działanie, jestem pozytywnie zaskoczona (jak zwykle przy kosmetykach Sylveco :P). Twarz po użyciu peelingu jest dobrze oczyszczona, gładka i miękka w dotyku. Przy regularnym stosowaniu (2-3 razy w tygodniu) zauważyłam, że pory są mniej widoczne, zaskórników dużo mniej, a koloryt cery jest wyrównany. Oprócz oczyszczania, ze względu na olej sojowy i masło Shea, peeling lekko nawilża i odżywia skórę. 

Na stronie producenta peeling kosztuje ok. 18 zł, ja kupowałam go w aptece internetowej, za parę złotych mniej :) Warto też zwracać uwagę na zestawy promocyjne - przed świętami jest ich multum, a zawsze można zaoszczędzić. Oczyszczający peeling z korundem polecam: posiadaczkom cer mieszanych i tłustych, zanieczyszczonych, z zaskórnikami, ale bez trądziku. Dobrze oczyszcza i pozwala się pozbyć większości problemów, ale w przypadku ropnych zmian, może roznosić zarazki po całej twarzy i pogorszyć jej stan.


A teraz czas na wyniki rozdania z chusteczkami JELID, o którym na śmierć zapomniałam - dobrze, że co jakiś czas przeglądam archiwum bloga :) Zgłosiło się Was dużo i jak zwykle chciałabym obdarować wszystkie dziewczyny, ale Mikołajkowy prezent dostanie ode mnie...

Gratuluję serdecznie! Proszę Cię o przesłanie mi swojego adresu do wysyłki na maila justynamietus@gmail.com. Paczuszkę postaram się wysłać w poniedziałek lub wtorek :) 


Picie drożdży - fakty i mity

Z racji, że jakieś 2-3 tygodnie temu (sama nie pamiętam już kiedy) zaczęłam pić drożdże, postanowiłam napisać dla Was post, który powinien rozwiać wszelkie wątpliwości i obawy przed rozpoczęciem takiej kuracji. 

Drożdże są istnym bogactwem witamin z grupy B i składników mineralnych (selen, chrom, cynk, fosfor, magnez, żelazo, potas, sód, jod, miedź) - wpływają więc na cerę, włosy i paznokcie, ale też na przemianę materii, gospodarkę hormonalną i odporność organizmu. Jesień to okres, kiedy przez brak słońca zaczynamy też odczuwać brak witamin, więc jest to odpowiedni czas na picie drożdży ;)


Sama przed rozpoczęciem drożdżowej kuracji szukałam informacji na ich temat - wcześniej nie próbowałam ich pić, a zjadałam w postaci suplementów diety. Żadne jednak nie dały widocznych efektów, więc postawiłam na naturalne, świeże drożdże, łatwo dostępne w każdym sklepie spożywczym. 

Receptura jest prosta: wystarczy 1/3 lub 1/2 kostki drożdży pokruszyć do kubka i zalać wrzątkiem. Potem zaczekać, aż ostygną i wypić ze smakiem ;) Należy pamiętać, że tak przygotowanego napoju w żadnym wypadku nie wolno słodzić (!!!), bo cukier zabija dobroczynne właściwości witamin i minerałów zawartych w drożdżach. Przejdźmy jednak do kwestii, które najbardziej nurtują dziewczyny myślące o drożdżowej kuracji.


Picie drożdży powoduje wysyp.
Może, ale nie musi. W moim przypadku "nieproszeni goście" pojawili się już po wypiciu pierwszego kubka. Stan cery pogorszył się jednak tylko na tydzień, bo potem wszystko zniknęło, a twarz była gładka i jaśniejsza. Mam nawet wrażenie, że przebarwienia potrądzikowe są mniej widoczne! Warto jednak obserwować sytuację - gdy wysyp trwa powyżej 2 tygodni, należy przerwać kurację.


Drożdże powodują grzybicę.
W żadnym wypadku. Wystarczy tylko zapytać cioci wikipedii, żeby dowiedzieć się, że grzybica powodowana jest grzybami z rodziny Candida, a drożdże to Saccharomycetaceae. Świeże drożdże zalewamy wrzątkiem właśnie po to, aby zabić to, co może nam szkodzić, a uwolnić witaminy i minerały. Drożdżowa kuracja może jednak szkodzić w przypadku drożdżycy układu pokarmowego.

Drożdże tuczą.
Nie wiem, skąd się wzięło takie przekonanie, ale 100 g drożdży ma około 100 kalorii. Jednorazowo pijemy 1/3 kostki z samą wodą, więc wychodzi 33 kcal dziennie. Niedużo, prawda? :)


Drożdże przyspieszają wzrost włosów. 
To prawda, ale warto im pomóc, zarówno od środka, jak i od zewnątrz. Ja oprócz drożdżowego napoju, piję jeszcze kubek skrzypokrzywy, a skalp psikam 2-3 razy w tygodniu serum na porost włosów. Takie połączenie powinno przynieść oczekiwane rezultaty już po miesiącu - nie tylko przyspieszają wzrost, ale też hamują wypadanie ;)

Drożdże powodują dolegliwości żołądkowo-jelitowe.
Tak, ale tylko zjedzone na surowo. Jak wiadomo, drożdże to grzyby, które fermentują i zwiększają swoją objętość, więc nieprzygotowane według podanej wyżej receptury mogą spowodować nieprzyjemne dolegliwości. Aby tego uniknąć, zalewamy drożdże wrzątkiem.

Napój drożdżowy można ulepszać.
Tak, ale nie można dodawać do niego nic, co zawiera cukier. Najlepiej do rozpuszczonych drożdży dodać prawdziwe kakao, odrobinę mleka, czy kawę rozpuszczalną. Odpadają tylko produkty, które są słodzone (soki owocowe, syropy, miód itd.)

Mam nadzieję, że rozwiałam Wasze wątpliwości dotyczące picia drożdży. Na moją cerę i włosy drożdże wpłynęły bardzo dobrze, ale pełne efekty opiszę Wam za jakiś czas :) W razie pytań - piszcie śmiało, postaram się odpowiedzieć na wszystko :)


Duet idealny - pędzel Super Kabuki i podkład mineralny Warm Honey od Lily Lolo

Choć minerały od Lily Lolo nie są moimi pierwszymi, zdecydowanie zmieniły moje podejście do mineralnego makijażu. Zachwyciły mnie swoją jakością i wciąż chcę więcej! Różnorodność kolorów, a także samych kosmetyków i pędzli jest ogromna, więc jest w czym wybierać :) Dziś będzie o nierozłącznym duecie idealnym - pędzlu Super Kabuki i podkładzie Warm Honey.


Zacznę od pędzla. Do tej pory wszystkie mineralne podkłady nakładałam flat topem (najczęściej Hakuro H50S). Wydawało mi się, że to najlepszy sposób na sypkie kosmetyki - stemplowałam sobie całą twarz i efekt był zadowalający. Super Kabuki pokochałam od pierwszego użycia i szybko zmieniłam zdanie :) Sam pędzel jest niewielki (ma 7 cm wysokości), ale trzonek ma na tyle duży i szeroki, żeby wygodnie i pewnie trzymało się go w ręce.


Włosie jest syntetyczne, ale mięciutkie i sprężyste. Włosków jest baaaardzo dużo, co sprawia, że pędzel jest gęsty, zbity i nie "zjada" podkładu. Zazwyczaj zanurzałam go w podkładzie mineralnym, strzepywałam nadmiar kosmetyku, a następnie trzonkiem stukałam o blat. Wtedy pylenie ograniczało się do minimum i nie marnowałam podkładu :) Efekt, jaki uzyskujemy przy pomocy Super Kabuki różni się od tego, którym raczył mnie flat top. Nie jest płaski, a bardzo naturalny i "świeży". I pomyśleć, że na początku chciałam używać tego pędzla tylko do pudru...


Dodam jeszcze, że Kabuki jest trwały - przez 2 miesiące codziennego używania nie wypadł mi z niego ani jeden włos - i bardzo łatwo się go czyści, bo podkład nie wchodzi do środka :) Jest moim mega odkryciem i nie zamienię go już na żaden inny. No, chyba że przerzucę się całkowicie na podkłady płynne, wtedy będzie mi pudrował nosek ;)

Przejdźmy do samego podkładu. Minerały od Lily Lolo nie mają podziału na matujące, kryjące i rozświetlające. Są podzielone tylko na odcienie, a jest ich naprawdę multum, więc spokojnie, każda dobierze dla siebie odpowiedni. Mój wybór padł na Warm Honey, odcień ciepły, dla średnich karnacji. Zamknięty oczywiście w pięknym, matowym, biało czarnym słoiczku. Sitko jest zamykane, więc podkład można bez problemu zabrać w podróż.


Podkład jest naprawdę drobno zmielony, co sprawia, że na twarzy wygląda bardzo naturalnie i świeżo - nie podkreśla rozszerzonych porów i nie wchodzi w zmarszczki (co miało miejsce w przypadku podkładu AM). Krycie jest na poziomie średnim, co na początku mnie trochę zmartwiło, bo jak wiecie, mam dużo do zatuszowania, ale z tym, czego nie zakryje podkład, świetnie radzi sobie korektor Lily Lolo [KLIK]. Poza tym, dla lepszego efektu krycia, zawsze mogę dołożyć sobie kolejną warstwę kosmetyku. W moim przypadku wystarczały dwie cieniutkie warstewki, nałożone oczywiście pędzlem Super Kabuki :)


Odcień, który sobie wybrałam obecnie jest dla mnie trochę za ciemny, bo brak słońca i witaminy D sprawił, że nagle zrobiłam się strasznie blada, ale jeszcze miesiąc temu był ok. Nie tworzy efektu maski, nie odcina się od szyi i idealnie wtapia w naturalny odcień cery. Warto zwrócić uwagę na jego skład: Mika, Tlenek Cynku, Dwutlenek Tytanu, Tlenki Żelaza, Ultramaryna - cudo! Nie zapycha, a wręcz przeciwnie, pomaga leczyć zmiany trądzikowe, a w dodatku zawiera SPF 15, więc jest idealny dla osób, które np. przechodzą kurację kwasami. Wygląda dobrze nawet po całym dniu noszenia (mat trzyma się 3-4 h), nie warzy się i nie wchodzi w pory - ideał! :)

Podkład kosztuje 72,90zł/10g, a pędzel Super Kabuki 79,90zł. Kupić możecie je w sklepie Costasy. Kliknijcie w obrazek poniżej:




AddThis