Evrēe, Regenerujące serum do stóp Max Repair

Kosmetyki marki Evrēe były mi do tej pory obce. Słyszałam co nieco o ich świetnym peelingu do stóp (którego też używam, ale o nim napiszę za jakiś czas), ale nie mogłam go nigdzie znaleźć. Dopiero niedawno w moim Rossmannie pojawiły się kosmetyki tej marki, więc spokojnie mogę iść i wszystko obmacać. Firma Evrēe jest mało znana, a mają w swojej ofercie naprawdę kilka perełek ;)


Dziś napiszę Wam kilka słów o regenerującym Serum do stóp Max Repair, na które warto zwrócić uwagę. Kosmetyk jest zamknięty w niewielkiej, elastycznej tubce o pojemności 50 ml. Serum, z tego co widzę, nie osadza się na ściankach, więc będę mogła je zużyć do samego końca. Jest gęste, treściwe, ale bez problemu można je wydobyć przez niewielki otwór. Jedynym problemem, jaki zauważyłam, jest fakt, że trochę zasycha, właśnie przy otworku i na zatyczce (co doskonale widać na zdjęciu poniżej), więc trzeba pamiętać, żeby po każdym użyciu wycierać te miejsca. Pachnie świeżo, bardzo delikatnie.


Nie mam większych problemów ze stopami - staram się o nie regularnie dbać, ale po wakacyjnych wojażach na plaży, pięty i palce były bardzo przesuszone. Serum stosowałam zawsze wieczorem, po kąpieli. Szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu na skórze. Każdego ranka, skóra stóp nawet w miejscach najbardziej problematycznych, była nawilżona i miękka. Po ok. miesiącu regularnego stosowania, zrogowacenia i odciski zniknęły prawie całkowicie, z czego jestem bardzo zadowolona, bo nawet najlepszy pumeks i krem nie mogły sobie z tym poradzić! 


Skład, jak na kosmetyk drogeryjny, jest dość dobry. Już na drugim miejscu w składzie mocznik (to pewnie dzięki niemu serum tak fajnie zadziałało), potem olej arganowy, wosk pszczeli i olej canola. Mimo małego opakowania, serum jest dość wydajne, bo potrzeba go naprawdę niewiele, żeby posmarować obie stopy. Kupicie go w drogeriach Rossmann, w cenie ok. 9 zł.


Paczka na pocieszenie - zamówienie ze sklepu Khadi

Mam dziś okropny dzień. Nic nie idzie po mojej myśli, a w dodatku źle się czuję...  Na pocieszenie dostałam paczkę z zakupami ze sklepu khadi.nazwa.pl, gdzie możecie spotkać takie marki jak Sesa, Dabur, Hesh, Nacomi, Khadi - wszystko w przystępnych, niskich cenach :)

Nie będę ukrywać, że skorzystałam z rabatu, jaki przysługuje mi w ramach współpracy ze sklepem. Za niewielkie pieniądze mam kilka kosmetyków, których zakup planowałam już od dawna ;) Właścicielka sklepu często organizuje promocje, dzięki którym olejki, odżywki, peelingi, mydła i inne naturalne cuda możecie kupić naprawdę tanio. Ceny za wysyłkę też są niskie - za kuriera płacicie tylko 10 zł, a przesyłka jest u Was już na drugi dzień.



Z zakupów jestem zadowolona, bo wszystko przyszło ładnie zapakowane, dobrze zabezpieczone, opatrzone w ulotki w języku polskim, a do przesyłki zostały dołączone (dość spore) próbki innych kosmetyków, którymi też byłam zainteresowana. Kontakt z prowadzącą sklep Panią Dorotą jest szybki i przyjemny, kobieta ma duże pojęcie o kosmetykach, które sprzedaje i chętnie doradzi, jeżeli nie możecie się zdecydować, lub nie wiecie co będzie dobre dla Waszej cery, czy włosów. Śmiało możecie pisać maila, na pewno dostaniecie odpowiedź :) 

Glinka Ghassoul, Nacomi 
Mam już czerwoną glinkę z tej firmy i zauważyłam, że takie naturalne, glinkowe maseczki dobrze wpływają na moją cerę. Miałam kliknąć zieloną, ale tej jeszcze nie próbowałam, więc ciekawość wzięła górę. Bawienie się w rozrabianie glinek z wodą bardzo mi się spodobało i myślę, że na stałe wprowadzę je do mojej pielęgnacji ;)



Olejek SESA
Chyba nie muszę go przedstawiać? :) Jeżeli jesteście ciekawe, co o nim sądzę, zapraszam do przypomnienia sobie mojej recenzji [KLIK]. Lubię go za świetny skład, jeszcze lepsze działanie i orientalny, kadzidłowy zapach. Lekko przyciemnia włosy, ale znacznie poprawia ich stan. Nakładany również na skórę głowy, przyspiesza wzrost i ogranicza wypadanie.



100% Olej kokosowy, SESA
To chyba jakaś nowość od Sesy, bo nigdy wcześniej go nie widziałam, a w internecie całkowity brak jego recenzji. Olej kokosowy od Vatiki dobrze sprawdził się na moich włosach, więc ten też powinien poprawić ich stan. Jest w 100% naturalny, bez żadnych dodatków. Jedynym minusem, jaki zauważyłam, jest malutki otworek, przez który wydobywa się olej - jak wiecie, oleje kokosowe są naturalnie w postaci stałej, dopiero po ogrzaniu robią się rzadsze, a w dodatku mają w sobie wiórki kokosa, więc aplikacja będzie utrudniona.



Mydełko SESA
Naczytałam się w internecie samych dobrych opinii na jego temat i postanowiłam spróbować. Nie pachnie fiołkami (olej Sesa to przy nim drogie perfumy), ale skład ma bardzo fajny. Same wyciągi z ziół i naturalne składniki. Podobno pomaga przy swędzącej skórze głowy i wypadaniu włosów - jak będzie w praktyce, zobaczymy. Tanie jak barszcz, za kostkę zapłacicie w regularnej cenie 8 zł, a nie używa się go codziennie. Mam nadzieję, że to była dobra inwestycja :) 




Peeling Lodhar*
Też mało o nim informacji w internecie, ale podobno świetnie sprawdza się przy cerze trądzikowej. Ma dwie funkcje: rozrabiając proszek z wodą, możemy go użyć jako maseczki, lub peelingu. Ja będę trzymała się tej pierwszej opcji. 

Olej sezamowy, Nacomi*
Zamówiłam go głównie z myślą o używaniu oleju na twarz, zamiast kremu. Oczyszcza skórę i pomaga pozbyć się trądziku, więc dodałam go także do olejowej mieszanki przeznaczonej do OCM. Wyczytałam jednak, że można olejować nim włosy  - fajnie nawilża końcówki. Pachnie sezamkami i jest niedrogi :)

* peeling i olejek dostałam w ramach współpracy, więc recenzje pojawią się za jakiś czas, ale postanowiłam Wam o nich wspomnieć już teraz :)



Próbki: Szampon proteinowy SESA i odżywka SESA 
Plastikowe pudełeczka są dość spore i dobrze pozaklejane - wielki plus dla sklepu za taki miły gratis do zakupów :) Myślę, że wystarczy na dwa użycia, więc pierwsze wrażenia i ogólne pojęcie o kosmetykach będę już mieć. Popatrzyłam na składy i nie jestem do końca przekonana, ale może się skuszę na pełnowartościowe opakowania.

Miałyście coś z kosmetyków, które pokazałam? Większość jest mi zupełnie obca i jestem ciekawa, jak się u Was sprawdziły ;)


Bielenda, Drogocenny olejek arganowy 3w1

Zastanawiam się, dlaczego jeszcze Wam o nim nie napisałam, skoro to już moja druga butelka. Pierwszy raz do czynienia z drogocennym olejkiem arganowym Bielenda miałam do czynienia w zeszłym roku. Zmienił się atomizer (i całe szczęście) - kiedyś był przezroczysty, teraz jest elegancki złoty,  ale nie zmienił się skład, ani właściwości tego wielofunkcyjnego kosmetyku ;)


Psikadło ma bowiem w nazwie 3w1, a więc nadaje się do 3 rzeczy: do ciała, do włosów i do twarzy. Przyznam szczerze, że na buzię bałam się go nałożyć, bo mam skłonności do zapychania, a olej jest raczej tłusty. Żeby uniknąć nieproszonych gości, psikałam sobie nim włosy i ciało. 

W starej wersji opakowania atomizer był okropny. Nie rozpylał olejowej mgiełki, tylko wylewał duże krople, co utrudniało aplikację, bo wszystko wokół było uświnione. Poza tym pompka często się zacinała - w tej sytuacji po prostu ją odkręcałam i wylewałam olej na rękę. Nowy atomizer jest bezproblemowy i rozpyla olejek w takiej ilości i w taki sposób, jak powinien - duży plus dla firmy za jego wymianę :)



Olejek jest dość rzadki, ale dobrze rozprowadza się zarówno na włosach, jak i na skórze. Pachnie delikatnie, trochę kwiatowo, trochę słodko - przyjemna woń, długo utrzymująca się po wchłonięciu. Jeżeli chodzi o działanie, jest dobrze. Ale opiszę oddzielnie włosy i ciało ;)


WŁOSY

Używałam go głównie do olejowania włosów, więc rzecz jasna, musiał się dobrze sprawdzać w tej roli :) Nakładałam go raczej na 2-3 godziny, niż na całą noc, ale i tak się kilka razy zdarzyło. Bez problemu zmywa się delikatnym szamponem, i to za pierwszym razem. Po każdym użyciu olejku, włosy były miękkie, błyszczące, wygładzone i pięknie pachniały :)


CIAŁO
Dobrze się rozprowadza, szybko wchłania, zmiękcza i nawilża skórę - działa podobnie jak gęste, treściwe masła. Zostawia tłustą, błyszczącą warstewkę, która jednak szybko znika i nie brudzi ubrań. Przy dłuższym stosowaniu zauważyłam poprawę jędrności - duży plus :) Gdybym używała go tylko do skóry, butelki nie zdążyłabym zdenkować, zanim minąłby termin ważności. Do posmarowania całego ciała potrzeba naprawdę niewielkiej ilości kosmetyku.

I na koniec skład - nie do końca naturalny, ale i tak fajny: olej sojowy, emolient tłusty, olej arganowy, oliwa z oliwek, olej palmowy, witamina E, skwalen (zmiękcza i natłuszcza), antyoksydant, emolient, substancje zapachowe i barwniki.


Serię Drogocenne Olejki możecie znaleźć w większości drogerii, a za 150 ml butelkę zapłacicie około 20 zł. Oprócz oleju arganowego, możecie też wypróbować awokado, czy brzoskwini.


ShinyBox sierpień 2014

Pora na comiesięczną tradycję, czyli prezentację sierpniowego ShinyBoxa. Pudełko tym razem było dość lekkie i z przewagą miniaturowych wersji kosmetyków, ale zawartość jest w miarę fajna ;) Znalazło się w nim coś do twarzy, coś do ciała, jeden kosmetyk kolorowy i saszetkowe próbki.


Jeżeli chodzi o szatę graficzną pudełka - znów jest kolorowo. A dokładniej niebiesko. W nawiązaniu do morza i kończących się już wakacji. Ta wersja Shiny podoba mi się o wiele bardziej, niż klasyczne, białe pudła. Ale piszę to co miesiąc, więc pewnie o tym wiecie ;)

Tylko jeden produkt jest pełnowymiarowy (w dodatku ten, który najmniej przypadł mi do gustu), ale cieszę się z marek, które znam i lubię. Miniatury są dość spore, więc spokojnie mogę je przetestować i sprawdzić ich działanie.


Przyjrzyjmy się bliżej zawartości boxa:

DERMIKA, Serum "Koncentrat Piękna", 70zł/30ml - miniatura 5 ml

Specjalistyczne serum stymulujące odnowę skóry i chroniące ją przed starzeniem. Produkt ten skutecznie spłyca zmarszczki, zmniejsza ich widoczność i poprawia napięcie skóry.

Co prawda kosmetyk jest przeznaczony dla Pań w wieku 40+, ale z ciekawości przetestuję go na sobie. Pierwsze zmarszczki już mam - dość płytkie, i mało widoczne, ale jeżeli to serum ma je w jakimś stopniu zniwelować, nie omieszkam tego sprawdzić ;) Zawiera esencję z motylego kwiatu, którego nie spotkałam wcześniej w żadnym kosmetyku. Miniatura ma tylko 5 ml, ale wystarczy spokojnie na kilka aplikacji - serum należy nakładać na skórę bardzo oszczędnie.

YASUMI, Emerald Cooling Mist, 39zł/200 ml - miniatura 50 ml

Odświeżająca mgiełka jest idealnym rozwiązaniem w przypadku uczucia ciężkich i zmęczonych nóg. Regularne stosowanie mgiełki poprawia krążenie, daje uczucie lekkości i odświeżenia nóg.

Strzał w dziesiątkę. Jeżeli obietnice producenta sprawdzą się chociażby w najmniejszym stopniu - jestem kupiona ;) Mam ogromne problemy z nogami: żylaki, pękające naczynka, uczucie ciężkości i ból towarzyszą mi niemal codziennie, a mgiełka ma temu zapobiec. Minus za niezbyt przyjemny zapach (identyczny jak maść Vicks - jeżeli używałyście, pewnie wiecie że to nic fajnego) i brak składu na etykiecie.

BANDI, Krem intensywnie nawilżający, 48zł/50ml - miniatura 30 ml

Nawilżający krem o lekkiej konsystencji przeznaczony do pielęgnacji każdego rodzaju skóry. Krem jest doskonały pod makijaż, znacznie poprawia wygląd skóry i wyrównuje jej koloryt.

Kosmetyki Bandi są mi już znane od dawna. Testowałam dwa ich kremy do twarzy i oba przypadły mi do gustu - mam nadzieję, że i z Hydro Care tak będzie ;) Bardzo podoba mi się opakowanie typu airless z pompką. To duże udogodnienie, jeżeli chodzi o higienę i sposób nakładania. 

THE BODY SHOP, Masło do ciała Wild Argan Oil, 17zł/50ml

Nawilżające masło wzbogacone olejem Arganowym z Maroka to luksusowy rytuał piękna dla Twojego ciała. Zapewnia 24-godzinne nawilżenie, sprawia że skóra staje się miękka i gładka.

Tutaj nie będę się zbytnio rozpisywać, bo pełną recenzję masła znajdziecie TUTAJ. Fajny, gęsty, treściwy, ładnie pachnący nawilżacz ;)

GLAZEL, Konturówka do brwi, 30zł/szt

Konturówka perfekcyjnie podkreśla kształt brwi i dodaje im wyrazistości. Dodatkowo posiada szczoteczkę do rozcierania, której użycie sprawia, że brwi nabierają idealnego kształtu.

Lubię podkreślać brwi kredką, bo jest to o wiele łatwiejsze, niż przy użyciu cieni. Teoretycznie więc, powinnam się z tego produktu cieszyć, no ale.. Czarna kredka dla blondynki? Coś nie halo. Do oczu też jej nie zużyję, bo kreski robię eyelinerem...
Na szczęście znalazłam już duszyczkę, która chętnie wymieniła się ze mną na brąz, więc konturówka Glazel jednak pójdzie w ruch ;) 


Oprócz miniatur i kredki, w pudle znalazłam też próbki: BARWA - krem siarkowy w nowej wersji (już zużyłam - nic specjalnego, może przy większej pojemności byłoby widać efekty) , olejki do kąpieli (ulubiona forma wannoumilaczy :P) i SALUTERRA - krem nawilżający z komórkami macierzystymi winogron.

Ekipa ShinyBox szybko uwija się z przygotowywaniem kolejnych pudełek :) Wrześniowa edycja będzie nazywać się Be Original i oczywiście, możecie je już zamawiać, klikając w zdjęcie poniżej:


Jak Wam się podoba sierpniowy Shiny? :)

Piękna opalenizna bez słońca - Vita Liberata, Pianka pHenomenal Dark

Pisałam już, przy okazji wpisu z przyspieszaczem opalania, że lubię być "czekoladką" - ciało wygląda wtedy o wiele lepiej. Moja skóra opala się od razu na brązowo, ale strasznie długo jej to zajmuje. A gdy już osiągnę taki odcień brązu, który mnie usatysfakcjonuje, opalenizna bardzo szybko schodzi. Muszę się więc wspomagać kosmetykami opalającymi (samoopalacze, balsamy brązujące), aby zatrzymać lato na dłużej.

Moja przygoda z samoopalaczami jest dość krótka i burzliwa. Używałam w moim życiu tylko jednego (sic!) samoopalacza - DAX Sun w piance, który spodobał mi się na tyle, że zdenkowałam około 4 butelek. Potem zaczęła się faza na balsamy brązujące. Dove był średni, a jego następcą i jednocześnie moim ulubieńcem stał się kawowy balsam Lirene. W końcu całkowicie zaprzestałam używania tego typu kosmetyków, do czasu aż w moje ręce wpadł samoopalacz w piance marki Vita Liberata.


Już na początku mogę z czystym sumieniem napisać, że to zupełnie inna jakość, niż w przypadku samoopalaczy drogeryjnych. Zarówno pod względem odcienia, trwałości, jak i samego działania, żaden samoopalacz nie dorówna mu nawet w najmniejszym stopniu. Nie wiem, jak będę bez niego funkcjonować, ale na szczęście tak szybko się nie skończy ;)

Pianka pHenomenal to luksusowy kosmetyk samoopalający. Dzięki wysoko zaawansowanej technologii pHenO2, pianka pHenomenal Dark otula skórę długotrwałą, sexy opalenizną. Gwarantuje lekką i pełną powietrza aplikację; błyskawicznie schnie. Ekstrakty morskie i roślinne odżywiają skórę i pokrywają naturalną opalenizną. Za taką przyjemność musimy zapłacić 169zł, do nabycia w perfumeriach Sephora lub na stronie producenta.


Butelka z samoopalaczem ma pojemność 125 ml. Atomizer/aplikator wytwarza gęstą, puszystą pianę w kolorze ciemnego brązu - łatwo rozprowadza się na skórze. Kosmetyk należy nakładać za pomocą specjalnej rękawicy (widoczna na zdjęciu poniżej) - jednorazowo ok. 5 ml, czyli jakieś 2 naciśnięcia pompki. 

Rękawica jest bardzo milusia, wygodna w użyciu i wykonana z dobrej jakości materiałów - delikatnie sunie po skórze, idealnie i równo rozprowadzając samoopalacz. Czytałam na którymś z blogów, że bardzo wpija "farbę" i nieestetycznie wygląda, ale ja bez problemu doprałam ją wodą z mydłem. Do każdej aplikacji używałam jej więc czystej i pachnącej. 


Samoopalacz nakładałam na całe ciało (nie ominęłam nawet twarzy), według zaleceń z ulotki dołączonej do opakowania. Pianka bardzo szybko wysycha - od razu po kontakcie ze skórą jest już sucha i spokojnie możemy założyć ubrania, bez obaw o plamy. Sięgając po odcień Dark, czyli najciemniejszy z dostępnych, bałam się że będzie wyglądać nienaturalnie. Nic bardziej mylnego, po jednej aplikacji daje bardzo delikatny, ale naturalny efekt, tylko lekko przyciemniając skórę. Kolor jest równomierny, bez żadnych plam i smug. Po kolejnych dwóch aplikacjach skóra jest wyraźnie ciemniejsza, ale nadal w naturalnym, brązowym odcieniu, nie ma mowy o typowej, samoopalaczowej pomarańczy.

Efekt, jaki uzyskujemy jest bardzo trwały. To, co pisze producent na opakowaniu, obiecując 2-3 tygodniową opaleniznę, nie jest kłamstwem. Wszystko zależy od częstotliwości wykonywania peelingów i naturalnego pH skóry, ale w moim przypadku akurat opalenizna trzymała się bardzo długo. Należy jednak pamiętać, że pomiędzy kolejnymi aplikacjami należy zrobić co najmniej 8 godzin przerwy.


Zachwytów nad tą pianką nie ma końca. Najważniejszym aspektem, jakim pewnie przekonam Was w zupełności do tego kosmetyku, jest zupełny brak samoopalaczowego smrodu. Ta pianka w ogóle nie pachnie, nawet po kilku godzinach, gdy już się utleni, nie czuć dosłownie nic! Mało tego, skóra jest nawilżona i gładka. Samoopalacza użyłam jak do tej pory 6 razy na całe ciało, a butelka nadal wydaje się być pełna, więc wydajność pianki pHenomenal jest ogromna! 

Gdyby cena była trochę niższa, już zamawiałabym w Sephorze kolejne opakowanie na zimę, bo jestem w zupełności kupiona ;) Nawet nałożona na twarz wygląda bardzo naturalnie, nie zapycha (!!!), a nawilża i wygładza skórę. Odcień Dark jest dla mojej karnacji idealny, więc przypuszczam, że śniade dziewczyny mogą być z niego zadowolone. Dla bladziochów są jeszcze wersje Light i Medium.

Co sądzicie o samoopalaczu Vita Liberata? :)
Miałyście do czynienia z tą marką?



Bezbarwna Henna Cassia Khadi - wrażenia i efekty

Moje włosy bardzo ucierpiały przez wieloletnie "męczenie" ich chemicznymi farbami. Wiecie, że lubiłam zmieniać fryzurę i przetestowałam już chyba wszystkie kolory tęczy... Od początku maja na mojej głowie nie zagościł żaden koloryzator - stwierdziłam, że już koniec i nie przejmowałam się odrostami. Będę siwa i tyle. Lepiej mieć zdrowe kosmyki, niż ładny kolor.
Pewnie każda z nas, choć raz słyszała o naturalnym farbowaniu henną. Już dawno chciałam spróbować, ale nie czuję się jednak dobrze w ciemnych włosach - myślałam, że henna koloryzuje tylko na brązy i czernie (głupia, niedoinformowana ja). O bezbarwnej hennie nie wiedziałam, do czasu, aż przypadkowo nie trafiłam na post z efektami hennowania na blogu Idalii.


Zaczęłam czytać, przeglądać zdjęcia.. Okazało się, że idealna dla blondynek bezbarwna henna jednak bezbarwna nie jest, bo co prawda nieznacznie, ale zmienia kolor włosów. Nie liczcie jednak na to, że Cassia rozjaśnia - w połączeniu z tlenem, promieniami słońca, cytryną, rumiankiem itd. uwalnia tylko żółty barwnik, który, w zależności od koloru wyjściowego, daje różne efekty. 

Nakładanie henny nie jest takie proste, jak w przypadku zwykłej farby. Przede wszystkim jest bardziej czasochłonne, bo musimy wygospodarować sobie duuużo czasu (około 3 dni), żeby spokojnie móc wykonać cały zabieg. 


Oprócz wolnego czasu i oczywiście opakowania henny, potrzebne nam też będą:

- cytryny (ok. 6 sztuk), 
- folia spożywcza,
- foliowy czepek (dołączony do opakowania), 
- foliowe rękawiczki (dołączone do opakowania), 
- porcelanowa miseczka, 
- coś do mieszania (najlepiej pędzel do nakładania maseczek),
- ręcznik. 

Cała procedura wygląda następująco: wyciskamy do miski sok z 5 cytryn*, mieszamy go z proszkiem z opakowania, dziwimy się, że zapach zgniłego siana nam się podoba, jeszcze raz dokładnie mieszamy, żeby nie było grudek, a następnie przykrywamy miskę folią i ręcznikiem, żeby było jej ciepło. Po ok. 12 godzinach odkrywamy miseczkę i upewniamy się po raz kolejny, czy nie ma grudek, po czym dodajemy sok z ostatniej cytryny, jaka nam została, żeby uzyskać konsystencję gęstego jogurtu.

*Do wyciskania soku z cytryn najlepiej użyć jakiejś, chociażby najprostszej wyciskarki, ja zrobiłam to własnoręcznie i potem miałam zakwasy - nie polecam :D 


Po rozmieszaniu papki i nawdychaniu się zapachu siana (no podoba mi się!), możemy zacząć rozprowadzanie henny na włosach. Wcześniej należy umyć je delikatnym szamponem bez silikonów i pozostawić do wyschnięcia. Nakładanie henny nie należy do najprostszych, bo papka szybko zasycha i nie ma sensu nakładanie kolejnych warstw. Mnie jednak udało się zrobić to w miarę równo, choć patrząc na zdjęcie poniżej, widzę że w niektórych miejscach, jakiś centymetr przy skórze głowy w ogóle henny nie było...

Głowę z hennową papką należy zabezpieczyć foliowym czepkiem, owinąć ręcznikiem i chodzić tak przez kilka godzin -  maksymalnie 6, ja wytrzymałam 4. 


Po odczekaniu wymaganego czasu, należy dokładnie spłukać hennę ciepłą wodą. I to byłby koniec, gdyby nie to, że po hennowaniu trzeba wstrzymać się przez 48 godzin z myciem włosów, żeby pozwolić aktywnym składnikom wgryźć się w naszą czuprynę i uwolnić barwnik. Niby żaden problem, ale włosy po wyschnięciu były suche i sztywne jak siano (którego zapach tak mi się spodobał) i jedynym wyjściem było spięcie je w mało atrakcyjnego koczka. No trudno. Trzeciego dnia umyłam włosy szamponem i nałożyłam odżywkę, a końcówki zabezpieczyłam silikonowo - olejowym serum, tak jak zawsze.

Efekt, jaki uzyskałam, przeszedł moje najśmiejsze oczekiwania. Po pierwszym myciu zauważyłam, że włosy są grubsze i błyszczą jak szalone. Widocznych zmian w kolorze na razie brak, pojawiły się tylko gdzieniegdzie złoto-miodowe pasemka. Po drugim myciu (jakieś 5 dni od nałożenia henny), włosy nadal błyszczały i były grube, ale oprócz tego stały się miękkie i jedwabiste w dotyku, a złoty kolor uwydatnił się już nie tylko na pojedynczych pasemkach, ale na całości włosów. Zapach siana nadal wyczuwalny <3 Po 8-9 dniach od nałożenia henny, efekty nadal takie same + zmniejszone wypadanie i lepszy skręt. 

Na zdjęciu poniżej: po lewej stronie włosy przed henną - szare, z jaśniejszymi końcami (pozostałości po ombre), a po lewej widać miodowy kolor, jaki zauważyłam na włosach po drugim myciu. Tylko w ten sposób (robiąc zdjęcia w przybliżeniu) udało mi się uchwycić różnicę. Jeśli ktoś się przyjrzał, na wczorajszych zdjęciach ze szminkowego posta, są moje włosy w całości :) 


Podsumowując: henna dogłębnie odżywiła włosy, nadała im złoto-miodowego koloru, zmniejszyła wypadanie i powiększyła obwód kucyka :) Z efektów jestem bardzo zadowolona - będę obserwować moje włosy i za jakiś czas spróbuję ponownie, bo naprawdę warto.

Henna Cassia Khadi pochodzi z internetowego sklepu (sklep.khadi.nazwa.pl) z naturalnymi kosmetykami, w którym możecie kupić naturalne olejki, a także produkty marki Khadi, Sesa, czy Nacomi: 


Jeżeli któraś z Was ma ochotę przetestować Bezbarwną Hennę Khadi na swojej głowie, jest ona dostępna w opakowaniu 150g - praktycznej puszce, którą potem możecie wykorzystać do innych celów. Przez najbliższe 7 dni, kupując Cassię dostępną TUTAJ i wpisując kod rabatowy CASSIA, otrzymacie ją 20% taniej! Spróbujecie?


Ulubieniec lata - Pomadka do ust Ingrid Wonder Shine Full Color, nr 290

Kiedyś w ogóle nie używałam kolorowych szminek. W mojej kosmetyczce królowały bezbarwne błyszczyki i nawilżające, odżywcze pomadki. Doszłam jednak do takiego etapu w moim życiu, że w końcu zaczęłam stawiać na mocno podkreślone usta. I o dziwo, od razu rzuciłam się na najodważniejszą ich wersję - czerwień... :) Dopiero potem przestawiłam się na odcienie nude, aż w końcu zamarzył mi się najmodniejszy kolor tego lata - pomarańcz.


Pomadka, o której dzisiaj mowa, wpadła w moje ręce zupełnie przypadkiem - szukałam czegoś, co będzie połączeniem pomarańczy i czerwieni, ale w drogeriach, do których miałam dostęp, nic ciekawego nie znalazłam, więc odpuściłam. A pomarańczowych ust zapragnęłam, gdy zobaczyłam makijaż Ewy Farnej w jednym z odcinków X Factor, dokładnie ten:


Co prawda nie jestem brunetką, ale do Farnej jestem trochę podobna (albo mam omamy?) i stwierdziłam, że będę mogła z takimi ustami wyjść do ludzi. Pewnego pięknego, wiosennego dnia znalazłam w pobliskim supermarkecie szafę INGRID, więc oprócz chleba, masła, szynki i sera, do koszyka wpadła pomadka. Bo nagle przypomniałam sobie o makijażu z X Factora. Patrząc na tester, kolor wydawał mi się taki sam, jak ten, który miała na ustach piosenkarka. 


Mój ulubieniec (a raczej ulubienica) pochodzi z serii Wonder Shine Full Color i ma numerek 290. Z tego co pamiętam, kosztowała ok. 8 zł i chociaż wcześniej malowałam się dwoma innymi kolorami z tej serii, a więc znałam ich możliwości, przez myśl mi nie przeszło, że nie będę się z nią rozstawać przez całe wakacje ;) 

Producent zapewnia, że szminka kondycjonuje delikatną skórę ust, nawilża ją i zapobiega pierzchnięciu, a lekka konsystencja ułatwia jej rozprowadzanie i gwarantuje trwałość koloru przez wiele godzin.

Kolor na ustach niestety wygląda trochę inaczej, niż w opakowaniu. Z typowej pomarańczki, zmienia się w pomidora - wpada trochę w czerwień. Na początku byłam zła, bo przecież chciałam pomarańczowe usta, a nie czerwone, ale potem tak mi się spodobała, że malowałam się nią praktycznie bez przerwy. Do szkoły, do pracy, na zakupy, na spacer - nadaje się wszędzie i na każdą okazję :)

Zaskoczyła mnie też swoją jakością. Rzeczywiście, fajnie się rozprowadza, nie zbiera się w załamaniach i nie podkreśla suchych skórek. Jest matowa, więc spodziewałam się, że wysuszy usta, ale na szczęście nic takiego nie zaobserwowałam - wręcz przeciwnie, skóra była lekko nawilżona. Jeżeli chodzi o trwałość, nie jest źle, ale mogło być lepiej. Nienaruszona wytrzymuje ok. 3-4 godzin, oczywiście jeżeli akurat nic nie jemy (picie przetrwa :P). Schodzi równomiernie.


A na zdjęciach poniżej (kliknięcie spowoduje powiększenie do oryginalnego rozmiaru), możecie sobie podejrzeć makijaż, który na mojej twarzy pojawiał się przez większość wakacyjnych dni. Lekki podkład, bronzer, tusz do rzęs i główny bohater dzisiejszego wpisu - pomadka, dodająca charakteru całości ;)



Jak Wam się podoba Wonder Shine Full Color od INGRID? Lubicie takie wyraziste kolory na ustach, czy stawiacie na coś bardziej stonowanego? :)


Maseczka idealna: FEMI, Maseczka oczyszczająca Bio-Puritas

Zastanawiałyście się kiedyś, po co nam maseczki? Kiedyś uważałam, że maseczkę robi się raz na jakiś czas, gdy skóra potrzebuje dodatkowej interwencji. Teraz wiem, że nie można pomijać tego punktu pielęgnacji i starać się wykonywać go regularnie, bo maseczka na pewno nie zaszkodzi, a może zrobić wiele dobrego. Dzięki maseczkom, skóra dostaje dużą dawkę składników aktywnych, a wierzchnia warstwa naskórka zostaje "rozmiękczona", przez co dalsze zabiegi pielęgnacyjne są bardziej efektywne. 

O kosmetykach z Laboratorium FEMI wspominałam Wam już dwukrotnie - zakochałam się w ich peelingu enzymatycznym i kremie Aqua Express. Nie należą do tych z niższej półki cenowej, ale zdecydowanie warto uskładać trochę pieniędzy i zainwestować w jeden z nich. 


Gdy w moje ręce wpadła Maseczka oczyszczająca Bio-Puritas, nie wierzyłam, że będzie taka cudowna, jak opisuje ją producent na opakowaniu. Po kilku użyciach... przepadłam. Wiedziałam, że będzie z tego miłość ;) 

Opakowanie jest charakterystyczne dla FEMI - ciężki, szklany słoiczek z matowego szkła, z zakrętką ozdobioną kwiecistym deseniem i dodatkowym wieczkiem zabezpieczającym. Warto zachować kartonik, w który zapakowana jest maseczka i ulotkę informacyjną, bo zawiera wszystko, co może nas zainteresować: skład, opis produktu, a także kosmetyki pokrewne, które mogą być odpowiednie dla naszej cery. 


Zanim przejdę do właściwości, przeanalizuję widoczny poniżej skład, w którym znajduje się wiele surowców, posiadających certyfikat ekologiczny (te oznaczone gwiazdką).

Od początku: woda hamamelisowa (oczar wirginijski)*, woda, masło Shea*, masło kakaowe*, naturalna glinka, gliceryna, emolient tłusty*, ekstrakt z kamelii chińskiej*, ekstrakt z kocanki*, emolient tłusty*, sterole roślinne, witamina E, ester gliceryny*, emolient tłusty, surfaktant, wyciąg z nasion soi, prowitamina B5, ekstrakt z rozmarynu, olej słonecznikowy, substancje zapachowe, alantoina, olejek lawendowy, olej z kocanki i olej z drzewa herbacianego. Tyle naturalnych, ekologicznych składników musi działać cuda :)


Maseczka kolorem i konsystencją przypomina masło orzechowe. Jest bardzo gęsta, zbita i treściwa - gdy przechylimy słoiczek do góry dnem, nic się nie ruszy. Ze względu na tą gęstość, próbowałam ją nakładać pędzelkiem, ale zdecydowanie lepiej sprawdzają się po prostu palce, wtedy bez problemu rozprowadza się na twarzy ;)
Zapach jest mocno ziołowy, dość intensywny, ale po zmyciu nie jest już wyczuwalny. Nakładałam, tak jak zaleca producent, średniej grubości warstwę, 2-3 razy w tygodniu, a ubywało jej ze słoiczka niewiele, co przemawia za dużą wydajnością kosmetyku. Trzymałam ją na twarzy zazwyczaj dłużej, niż 20 minut, bo mimo zawartości glinki maseczka nie zasychała i była niewyczuwalna na twarzy - po prostu zapominałam, że ją mam :P


A na koniec najważniejsze, czyli cudowne działanie Bio-Puritas. Po każdym użyciu maseczki, moja skóra była gładka, rozjaśniona i doskonale oczyszczona - efekty widoczne gołym okiem. Wszelkie zaczerwienienia, wypryski i podrażnienia były złagodzone i szybciej się goiły. Przy regularnym stosowaniu zauważyłam poprawę stanu skóry. Nie przetłuszczała się tak mocno, wyprysków pojawiało się mniej, a te, które już wyskoczyły, dużo szybciej znikały. Przebarwienia potrądzikowe delikatnie zjaśniały. Oprócz tego, że maseczka oczyszcza, doskonale nawilża i wygładza skórę! Nie spotkałam jeszcze kosmetyku, który miałby tyle funkcji, tak świetny skład i ogromną wydajność.. ;)

Oczyszczającą maseczkę Bio-Puritas od FEMI mogę śmiało zaliczyć do odkryć roku. W pielęgnacji mojej twarzy stała się hitem i nie wyobrażam sobie już życia bez niej, bo w dużej mierze przyczyniła się do poprawy stanu mojej cery. Jedynie cena może być dla niektórych zbyt wysoka, bo 50ml słoiczek kosztuje obecnie 101 zł.

Do nabycia w SKLEPIE INTERNETOWYM FEMI.


Ulubiony zdzierak na lato - Bielenda, Cukrowy peeling do ciała Zmysłowa Wiśnia

Nie wiem, jak kiedyś mogłam obejść się bez peelingów - wystarczała mi zwykła gąbka i żel pod prysznic, nie potrzebowałam dodatkowego złuszczania. Może moja skóra była wtedy mniej wymagająca, a może też nie miałam tak dużego pojęcia o pielęgnacji skóry, jak teraz? Nie wiem, ale na chwilę obecną mogę spokojnie powiedzieć, że peelingi do ciała są w mojej pielęgnacji obowiązkowym punktem i zużywam je w tempie ekspresowym ;) Najbardziej lubię te gęste, zbite, z dość ostrymi drobinkami peelingującymi, najlepiej o pięknym, owocowym zapachu.


Jakiś czas temu w sklepach pojawiła się nowa seria owocowych peelingów do ciała marki Bielenda, w trzech wersjach zapachowych: Troskliwa Brzoskwinia, Zmysłowa Wiśnia i Soczysta Malina. Padło na wiśnię, wzbogaconą olejem z czarnej porzeczki ;) Według producenta, peeling skutecznie wygładza, zmiękcza i odnawia naskórek, poprawia mikrokrążenie, ujędrnia i uelastycznia skórę. Za pudełko o pojemności 200g, zapłacimy około 15 zł. 


Jeżeli już o pudełku mowa, jest.. Piękne! Nie wiem dlaczego, ale szata graficzna bardzo przypadła mi do gustu. Same przyznajcie, że wiśnie w kształcie serc na etykietach naprawdę wyglądają kusząco? :) Pod zakrętką dodatkowo znajduje się folia zabezpieczająca, więc kupując taki peeling mamy pewność, że wcześniej nikt go nie ruszał. Wydobywanie peelingu z takiego zakręcanego pudełko-słoiczka jest wygodne i nie sprawiało mi problemu. 

Zmysłowa Wiśnia zdecydowanie należy do peelingów gęstych, zbitych i dość ostrych. Bez problemu rozprowadza się na zwilżonej skórze, a każde jego użycie jest czystą przyjemnością, ze względu na oszałamiająco piękny zapach! Wyraźnie czuć w nim świeże wiśnie, ale zaraz po kontakcie ze skórą, wybija się też wspomniany wcześniej olej z czarnej porzeczki. Pierwszy raz spotykam się z takim połączeniem, ale przyznam, że baaardzo przypadło mi do gustu. Jest soczyste, mocno owocowe i dodaje energii na resztę dnia. 


Skóra po użyciu tego peelingu jest wygładzona i miękka w dotyku. Przy dłuższym stosowaniu widać też poprawę jędrności - to na plus ;) Tak, jak pisałam wcześniej, jest to raczej mocny zdzierak, więc posiadaczki wrażliwej skóry powinny uważać, żeby nie nabawić się podrażnień. Dla mnie jest idealny, bo lubię mocne szorowanie - wtedy mam pewność, że cały martwy naskórek został usunięty, a skóra lepiej ukrwiona i pobudzona do regeneracji.

Jedynym minusem może być skład, który jest typowy dla peelingów drogeryjnych - cukier, zaraz za nim nieszczęsna parafina, krzemionka, uwodorniony olej rycynowy, olej z czarnej porzeczki, polietylen, substancje zapachowe i barwniki. Mimo zawartości parafiny, nie zauważyłam jednak, żeby peeling zostawiał lepki, tłusty film na skórze. Z wydajnością jest średnio, bo lubię za jednym zamachem wypeelingować się cała i wtedy słoik bardzo szybko sięga dna, ale u mnie to norma ;)


A dlaczego zyskał miano ulubionego peelingu na lato? Głównie ze względu na piękny, owocowy, soczysty zapach, który dość długo utrzymuje się na skórze i pozytywnie mnie nastraja. Ale oprócz zapachu, wyróżnia się na tle innych peelingów całkiem dobrymi właściwościami - radzi sobie z usunięciem martwego naskórka, wygładza i ujędrnia skórę. Uważam, że warto spróbować, bo cena wcale nie jest wysoka :) 

Znacie Zmysłową Wiśnię? A może próbowałyście innych wersji zapachowych?


LekoPro, Szampon Kondycjoner Końska Siła

Po krótkiej przerwie, wracamy do tematu pielęgnacji włosów. 

Nie wiem, czy wiecie, ale oprócz kotów, uwielbiam też konie :) Moim zdaniem to najpiękniejsze zwierzęta świata - te ogromne, mądre oczy, błyszcząca sierść i długa, mocna, gruba grzywa sprawiają, że mogłabym na nie patrzeć godzinami. Czy któraś z Was nie marzyła kiedyś przypadkiem, żeby mieć włosy tak silne i lśniące, jak końska grzywa? Ukraińska firma LekoPro stworzyła szampon, który ma nam w tym pomóc. 


Zarówno z pudełka, jak i z butelki, spogląda na nas koń. A obok niego stoi słowiańska kobieta (tak wnioskuję po typie urody) z burzą lśniących fal. Czyż nie zachęca Was to do zakupu? Wizja posiadania takich włosów zdecydowanie przekonuje mnie, by sięgnąć po ten kosmetyk, robiąc zakupy w sklepie zielarskim, lub w którejś z internetowych drogerii. Producent, porównując nasze włosy do końskiej grzywy, postarał się o to, by wpłynąć na potencjalnego klienta, choć pierwsze wrażenie może być mylne - mamy przecież prawo pomyśleć, że to.. szampon dla konia ;) 

Warto wspomnieć, że nie jest to zwykły szampon. Jest to szampon - kondycjoner, który, oprócz oczyszczenia, ma odżywiać włosy. Sposób użycia też nie jest standardowy. Należy go nałożyć na wilgotne włosy, spienić i pozostawić na 10-15 minut. Na początku nie przeszkadzało mi to w ogóle, bo starałam się tak wygospodarować sobie czas, żeby móc poświęcić go na mycie trochę więcej, ale gdy gdzieś się spieszyłam, po prostu myłam nim włosy i od razu spłukiwałam. 


Jego konsystencja jest idealna - nie za gęsta, nie za rzadka. Przezroczysta maź dobrze się pieni i bezproblemowo rozprowadza na włosach. Zapach jest bardzo delikatny, ziołowy, ale czuć w nim trochę chemii, na szczęście nie utrzymuje się na włosach. Skład, podobnie jak konsystencja, też byłby idealny, gdyby nie SLES na drugim miejscu... Zaraz potem mamy ekstrakt z łopianu, kolagen, ekstrakt z zarodków pszenicy i fitokompleks z pszenicy, ekstrakt z szyszek chmielu, soi, owsa i żeń-szenia. 

Po zużyciu całej butelki, stwierdzam, że Końska Siła nie jest hitem, który podbije blogosferę i każda dziewczyna będzie chciała go mieć, jednak wcale nie jest taki zły. Po użyciu go zgodnie z zaleceniami (10 minut na głowie), czupryna nie potrzebowała już nakładania odżywki. Włosy były lśniące, wygładzone, zyskały na objętości i łatwo się rozczesywały. Dobrze oczyszczał skórę i radził sobie ze zmywaniem olejów. Efekt odżywienia i wzmocnienia nie był jednak długotrwały - następnego dnia blask znikał, a włosy były matowe i sztywne. Nie zauważyłam też szybszego wzrostu, ale być może musiałabym zużyć więcej, niż tylko jedną butelkę. 







Podsumowując: nie jest źle, ale mogło być lepiej. Szampon dobrze oczyszcza, a dodatkowo odżywia włosy i nadaje im blasku, jednak efekt nie jest długotrwały - do końskiej grzywy trochę im brakuje ;) Mogłabym go pochwalić, bo jest dużo lepszy, niż zwykłe szampony drogeryjne, ale SLES na drugim miejscu w składzie, niestety psuje wszystko, bo jak wiadomo, wcale włosom nie służy... 

250 ml szamponu-kondycjonera kosztuje około 17 zł - uważam, że cena jest zbyt wysoka, biorąc pod uwagę niską wydajność szamponu. Wyłącznym importerem oraz dystrybutorem kosmetyków z serii Końska Siła jest firma Biosfera Polska. Produkty można dostać w sklepach internetowych, niektórych aptekach, sklepach zielarskich i drogeriach kosmetycznych. Konkretne punkty sprzedaży można sprawdzić na stronie internetowej:



AddThis