Kuracja Acne Derm - efekty po 6 miesiącu stosowania


Jeżeli uważnie śledzicie moje wpisy, pewnie wiecie, że w sierpniu zeszłego roku rozpoczęłam kurację kwasem azelainowym, dokładniej kremem Acne Derm. Ma takie samo stężenie kwasu, jak Skinoren, a jest o połowę tańszy. W tym miejscu informacja dla zainteresowanych - zaraz po nowym roku kupowałam tubkę Acne Derm i cena nieznacznie wzrosła, poza tym farmaceutka w aptece nie chciała mi sprzedać leku, bo podobno jest już na receptę. Ktoś coś wie?
Kwas azelainowy ma działanie przeciwbakteryjne, przeciwzaskórnikowe, przeciwzapalne, a najbardziej znany jest z działania wybielającego, czyli redukującego potrądzikowe blizny. W ulotce informacyjnej możemy przeczytać, że kuracja kremem nie może trwać dłużej niż 6 miesięcy.

Swoją kurację zaczęłam w sierpniu. Na blogu pokazywałam efekty, jakie zaobserwowałam do listopada. Wtedy też przerwałam kurację, cały grudzień leczyłam się wyłącznie pastą cynkową i kremem na noc z Bielendy. Zdjęcia, które możecie zobaczyć TUTAJ, nie oddają w pełni mojego problemu. Pokazałam fragment twarzy, który wyglądał najlepiej, bo najzwyczajniej się wstydziłam. 



W czasie kuracji zużyłam niecałe 3 tubki kremu (i tę ostatnią zużyję do końca) i starałam się codziennie używać kremu z filtrem. W moim przypadku był to krem kojący BANDI z SPF 25. Przyznam szczerze, że dopiero teraz, oglądając te zdjęcia z listopada, widzę kolosalną różnicę... Wcześniej straciłam już nadzieję, bo patrząc w lustro nadal widziałam tę samą, pryszczatą dziewczynę, która nigdy nie wyjdzie z domu bez makijażu.

Poniżej zdjęcia, które zostały zrobione dzisiaj. Na twarzy mam tylko krem nawilżający, zero make-up'u.
W najgorszym stanie nadal jest lewy policzek, który wyglądał tragicznie. Prawy wygląda już całkiem ładnie, chociaż mam nadzieję, że blizny całkowicie znikną. Zerknijcie sobie na pierwszy post z efektami (podlinkowany na początku wpisu). Gołym okiem widać, że pory są zdecydowanie mniej widoczne, twarz jest gładka, koloryt cery wyrównał się, blizny zostały rozjaśnione, a ilość wyprysków jest minimalna. Mam jeszcze trochę zaskórników, ale pasta cynkowa bez problemu sobie z nimi poradzi. Acne Derm nadal nakładam codziennie na noc, po dokładnym oczyszczeniu twarzy.


Czoła wcześniej nie pokazywałam, ale uwierzcie mi na słowo, że tam nie miałam rozszerzonych porów, tylko po prostu dziury, bolesne, podskórne, ropne krosty i mnóstwo zaskórników. Teraz nie wygląda idealnie, ale jestem z takiego efektu zadowolona. Przebarwienia i blizny nadal są, zaskórniki też się zdarzają, ale mogę już bez problemu spiąć włosy do góry, nie muszę nic zakrywać grzywką :) Tutaj nie występowało szczypanie po aplikacji kremu, więc aplikowałam go trochę więcej niż na policzki. Zauważyłam też, że skóra na czole pozostaje na dłużej matowa. Wcześniej już po godzinie świeciłam się jak choinka.


Kuracja Acne Derm była długa i ciężka, bo efektów nie było widać od sierpnia aż do listopada. Coś tam się działo, ale trądzik nadal był, a przebarwienia nie znikały. Dopiero teraz mogę z czystym sumieniem polecić Wam Acne Derm, bo po pół roku moja twarz wreszcie wygląda "po ludzku". Warto być cierpliwym i dokładnie zapoznać się z ulotką informacyjną, bo mimo tego, że krem nie jest drogi i możemy go kupić w każdej aptece, z kwasami nie ma żartów. Prawidłowo i regularnie stosowany może diametralnie zmienić Waszą twarz na lepsze ;)

W razie pytań i wątpliwości, proszę, piszcie w komentarzach. Na wszystko postaram się odpowiedzieć.


ROZDANIE: Wygraj Gosh BB Cream!

Przypominam, że jeszcze tylko do czwartku możecie zgłaszać się do mojego rozdania, w którym do wygrania jest krem BB od Gosh. Więcej informacji po kliknięciu w obrazek poniżej:


Miłego dnia! :)


Dostałam cynk! Wiem, co jest najlepsze na pryszcze!

O moich zmaganiach z trądzikiem wspominałam już wiele razy. Acne Derm działa, ale bardzo powoli, poza tym stosuję go w tym momencie bardziej na przebarwienia i blizny, niż na trądzik. Szukałam czegoś, co szybko zasuszy i zlikwiduje wypryski. Kupowałam wiele maści, kremów, jedne droższe, drugie tańsze, aż wreszcie na forum wizażowym trafiłam na wątek o paście cynkowej. Dziewczyny pisały, że najlepsza jest ta z kwasem salicylowym. Postanowiłam spróbować.


Praktyczne pudełeczko o zawartości 20g pasty kosztowało mnie...niecałe 3 zł. Nie spodziewałam się cudów, no bo jak coś takiego może pomóc w walce z trądzikiem. Byłam po prostu w szoku po tym, co zobaczyłam po 2 dniach nakładania pasty punktowo na wypryski. Ale po kolei :)

Pasta zawiera kwas salicylowy (w stężeniu 2g/100g preparatu), tlenek cynku (25g/100g), skrobię pszeniczną i wazelinę. Jest dość gęsta, tępa, ciężka do wydobycia ze słoiczka, pod wpływem ciepła skóry robi się trochę mniej oporna. Należy nakładać ją punktowo, bo ma działanie wysuszające i ściągające, więc może nam ostro przesuszyć twarz. Dlatego podczas kuracji pastą należy zadbać o dobre nawilżenie cery.



Najważniejsze info - nie wchłania się całkowicie w skórę, więc bądźcie przygotowane na wygląd muchomora. Ja używałam jej tylko i wyłącznie wtedy, gdy siedziałam cały dzień w domu, dodatkowo nakładając ją na wypryski przed snem (niestety brudzi pościel). Absolutnie nie nadaje się pod makijaż, ani do nakładania na całą twarz. Używam pasty cynkowej z Hasco-Leku. Jak widać, słoiczek jest wysoki i wąski, więc specyfik niestety muszę wydobywać paznokciami.. Ale są też inne, płaskie słoiczki, a 'la masełko do ust Nivea ;)

Pasta działa błyskawicznie. Gdy nałożę pastę wieczorem, następnego dnia rano nie ma śladu po pryszczach. Z większymi, bolącymi zmianami trądzikowymi radzi sobie w 2-3 dni. Najlepiej używać jej na świeże wypryski, wtedy możemy mieć pewność, że pasta cynkowa bez problemu sobie z nimi poradzi. Niestety, tak jak pisałam wcześniej, wysusza skórę, więc musimy pamiętać o dobrym peelingu i kremie nawilżającym.

Zaskoczyła mnie też ogólna poprawa stanu cery podczas używania tego cuda. Pory są mniej widoczne, a ilość zaskórników zdecydowanie się zmniejszyła. Mam też wrażenie, że moja twarz lepiej współpracuje z podkładami i dłużej pozostaje matowa.

Podsumowując - znalazłam swój złoty środek i nie zamienię go na nic innego ;)
Teraz tylko dokończę kurację Acne Derm i mam nadzieję, że będę mogła wyjść na miasto bez makijażu. A jak wygląda Wasza walka z trądzikiem? Koniecznie podzielcie się ze mną swoimi uwagami!

Krem nawilżający N1, Handmade Cosmetics by Kamila - mój No. 1 :)


Pewnie tylko nieliczni z Was słyszeli o marce Handmade Cosmetics by Kamila, prawda? Na początku swej działalności, firma tworzyła tylko jeden kosmetyk - krem nawilżający N1 (teraz w ofercie są jeszcze krem pod oczy, krem do rąk, balsam do ciała, a nawet błyszczyki). Pomyślicie sobie, że trochę słabo? Wcale nie :) Krem bowiem jest, według mnie, ósmym cudem świata. 

A kim jest Pani Kamila, "matka" kremu N1? Absolwentką wydziału chemii na UMCS w Lublinie. Piękna kobieta, rówieśniczka niektórych z Was. Sama o sobie pisze tak:


"Wszystko zaczęło się od poszukiwania tego idealnego kremu do twarzy. Miałam skórę wrażliwą i skłonną do wyprysków. Próbowałam wielu kremów ale żaden nie spełniał moich oczekiwań. Nawet te drogie z Apteki okazywały się zwyczajne, bez żadnych efektów. Postanowiłam stworzyć świeży krem, przede wszystkim bez konserwantów. Zawierający najwyższej jakości składniki.

Jestem dumna z Kremu nawilżającego N1. Zbiera on same pozytywne recenzje. Dziękuję wszystkim za wiarę, że to szaleństwo (tak nazywam laboratoryjną produkcję kremów) może się przyjąć w Polsce. To tylko dzięki Wam Handmade Cosmetics będzie się rozwijało."


A laboratoryjne szaleństwo odbywa się w każdą sobotę, wtedy bowiem produkowany jest krem. Wysyłka odbywa się w każdy poniedziałek. Kamila dba, by każda osoba, która go kupi, miała świeżą partię. Kosmetyk jest, ze względu na swój naturalny skład, ważny tylko przez 2 miesiące i należy go trzymać w lodówce. Każdy słoiczek jest robiony oddzielnie, nie jest to produkcja masowa. Kupując N1 możemy zatem czuć się wyjątkowo, bo jego zawartość została stworzona tylko dla nas :)

Jest przeznaczony dla cery wrażliwej, normalnej, suchej i mieszanej w każdym wieku. Pani Kamila pięknie pakuje swoje kosmetyki. Otrzymując paczkę, mamy wrażenie, że dostałyśmy wyjątkowy prezent i odruchowo spoglądamy w kalendarz, sprawdzając, czy czasem nie mamy dziś urodzin. Śliczny, solidny słoiczek jest dodatkowo zawinięty w folię i przewiązany wstążką. Taki widok naprawdę cieszy ;) Zawartość owego słoiczka dodatkowo zabezpieczono ochronnym wieczkiem. 


A co po otwarciu? Czujemy piękną, delikatną, trochę słodką, naturalną woń. Od razu polubiłam ten zapach. Sam krem jest bardzo gęsty, zwarty, a jednocześnie lekki i puszysty - pierwszy raz spotykam się z taką konsystencją. Nie miałam problemów z jego wydobywaniem ze słoiczka, ani z rozprowadzaniem na twarzy. Pod wpływem ciepła palców, krem staje się bardzo przyjemny w użyciu.

Bardzo szybko się wchłania, od razu niwelując uczucie ściągnięcia skóry. Pozostawia twarz matową, a w dodatku nadaje się pod makijaż i dobrze współpracuje z wszelkiego rodzaju podkładami. Mat utrzymuje się dość długo, bo po kilku godzinach nie zauważyłam, żeby moja cera zaczynała się świecić. Optymalnie nawilża skórę, sprawia, że staje się miękka i gładka w dotyku. Miałam też wrażenie, że pory stały się mniej widoczne, a i przetłuszczanie się zmniejszyło. Jaki z tego wniosek? N1 unormował moją kapryśną cerę. Na efekty musiałam trochę poczekać, na początku nic się nie działo. Dopiero pod koniec drugiego miesiąca używania, moja cera wyraźnie się poprawiła. To z pewnością zasługa naturalnego składu - N1 nie zawiera silikonów, parabenów, sztucznych barwników, ani środków zapachowych. 



Niestety, nie zdążyłam zużyć całego opakowania, nim skończyła się ważność. Mogę więc śmiało napisać, że krem jest baaaardzo wydajny. Problemem może być konieczność przechowywania go w lodówce. Czasem o tym zapominałam, ale opłaca się. Uczucie, jakiego doświadczamy podczas nakładania zimnego kremu, jest niezastąpione :) Wszelkie oznaki zmęczenia od razu znikają. Nie będę kontynować moich (i tak długich) zachwytów nad tym cudeńkiem, musicie go po prostu spróbować :D

Cena: wcześniej 80 zł, od stycznia 37 zł + koszty przesyłki (ze względu na zmianę dostawców i obniżenie kosztów produkcji)
Do nabycia TUTAJ.

P.S.
Obecnie na Facebooku Handmade Cosmetics trwa konkurs, w którym do wygrania są świetne nagrody. Zachęcam Was, abyście zajrzały - ja już biorę udział :)



Tangle Teezer - zbawienie dla niesfornych włosów

Słyszałyście już o Tangle Teezerze? Pewnie, że słyszałyście. Ale nie każda z Was ma tę szczotkę i nie każda wie jak działa :) Dlatego przychodzę Wam z pomocą!


Nagrałam filmik, w którym mówię wszystko, co powinnyście wiedzieć o tej szczotce. Zapomniałam tylko o cenie, która niska nie jest - ok. 50 zł. Z dostępnością łatwo, bo TT jest w większości drogerii internetowych. Zresztą, wszystko mówię tutaj:



Jak zwykle, oglądajcie i komentujcie :)

Dobrej nocki.


Tusz idealny - GOSH Growth Mascara


Nigdy nie wierzyłam w obietnice producentów, którzy pisali na opakowaniach, że tusz ma stymulować wzrost rzęs. Tusz przecież służy do malowania, jakim cudem może sprawić, że rzęsy staną się mocniejsze, gęstsze i dłuższe? A jednak może... ;)

Taki jest właśnie Growth Mascara od GOSH. Piszą o nim tak:


Tusz do rzęs wspomagający wzrost rzęs. Posiada gumową szczoteczkę, która oddziela rzęsy dając efekt wydłużenia i pogrubienia. Zawiera kompleks wzmacniający, który gwarantujący widocznie dłuższe rzęsy w dwa tygodnie. Maskara utrzymuje się przez wiele godzin i nie kruszy. Po wyciągnięciu szczoteczki z pojemniczka znajduje się na niej odpowiednia ilość tuszu, dzięki temu wystarcza na bardzo długo. 


Na początku spodobało mi się opakowanie. Czarne, klasyczne, eleganckie, z wyżłobionym logo marki, zamykane na klik, o pojemności 10 ml. Bez problemu się odkręca i wyjmuje z niego szczoteczkę. Napisy nie ścierają się podczas noszenia go w kosmetyczce - plus dla firmy za dobre wykonanie ;) Uwagę może przykuć hasło "visible results in only 2 weeks", czyli "efekt widoczny po 2 tygodniach". No i oczywiście "the secret of longer lashes" - "sekret dłuższych rzęs"... Czy to nie brzmi pięknie? Na początku jednak zupełnie to zignorowałam, myśląc, że żaden specyfik nie spowoduje poprawy stanu rzęs, a tym bardziej ich wzrostu zaledwie w 14 dni. 



Szczoteczka jest silikonowa. Ma dużą ilość włosków, które na końcach są krótkie, a im bliżej środka, tym dłuższe. Jak to określiła Kaczmarta, patrząc na nią z góry, widzimy wrzecionowaty kształt, a z boku wygląda na płaską. Ot, taki cudak ;) Jest sztywna, nie wygina się jak niekóre silikony, dlatego na początku ciężko było mi nią operować i kłułam się w oko. Mało tego, strasznie sklejała rzęsy, mimo, że nabierała odpowiednią ilość tuszu. Nie wiedziałam jak się nią malować, żeby osiągnąć taki efekt, jaki bym chciała. 

To kwestia wprawy. Teraz już wiem, że najlepiej robić najpierw zygzakowaty ruch, a potem rozczesać rzęsy, obkręcając szczoteczką, zaczynając od ich nasady(chyba rozumiecie, o co mi chodzi?). W ten sposób mogę dotrzeć do wszystkich, nawet tych najkrótszych włosków i mieć pewność, że w całości zostaną pokryte tuszem.




A jak wygląda na rzęsach? Bajka... :)
Growth Mascara pięknie wydłuża i pogrubia rzęsy, dając wręcz teatralny efekt. Nadal zdarza jej się sklejać, ale można sobie z tym poradzić - od czego są grzebyki? Musimy się jednak spieszyć, bo tusz bardzo szybko zasycha. Więc, drogie Panie, nie ma potrzeby robienia poprawek, jedna warstwa w zupełności wystarczy! Już dawno żadna maskara tak mi się nie spodobała, jak ta. Spełnia wszystkie moje zachcianki, a rzęsy wyglądają zjawiskowo. 



A co z obietnicami? Po 3 tygodniach malowania się tuszem od GOSH mogę śmiało napisać, że moje rzęsy są mocniejsze, nie wypadają przy demakijażu i zrobiły się ciemniejsze, a co za tym idzie, bardziej widoczne. Nie wiem, jak z długością, bo nie mam zdjęć do porównania, ale wydaje mi się, że minimalny przyrost jest. Więc, nie ma co się oszukiwać, to naprawdę działa!


Jedynym minusem może być cena, bo Growth Mascara kosztuje ok. 50 zł. Ja na pewno kupię kolejne opakowanie, bo zdecydowanie warto!


ROZDANIE: Wygraj Gosh BB Cream!

Na facebooku moja propozycja cieszyła się zainteresowaniem, więc voila ;) Przygotowałam małe rozdanie, a do wygrania jest GOSH BB Cream w odcieniu 02 Beige.


Nie wiem jak się sprawdza, bo nie używałam tego kremu, ale czytałam u innych dziewczyn, że jest niezły, więc moim zdaniem warto o niego powalczyć. Otworzyłam w celu sprawdzenia koloru, dla mnie okazał się za ciemny, poza tym pozostaję wierna klasycznym podkładom, więc postanowiłam oddać go Wam.



Poniżej swatch na łapce. Zerknijcie, czy kolor będzie odpowiedni dla Waszej karnacji:


Co zrobić, żeby wygrać? Zasady są proste, jak zawsze :)

Aby wziąć udział w rozdaniu, musisz:

  • być publicznym obserwatorem bloga Kosmetyczne Sekrety (1 los)
  • pozostawić komentarz pod tym postem
Opcjonalnie możesz też:
  • polubić Kosmetyczne Sekrety na Facebooku (+ 1 los)
  • dodać banner na swoim blogu (+1 los)
  • dodać mój blog do blogrolla (+1 los)
Zwycięzca zostanie wyłoniony drogą losowania. Wyniki podam 31 stycznia, nagrodę wyślę w ciągu 5 dni od podania mi adresu przez zwycięzcę.

Poniżej banner do skopiowania:



Wzór komentarza zgłoszeniowego:

Obserwuję jako:
Lubię na fb jako:
Banner: Nie/Tak + link
Dodałam do blogrolla: Nie/Tak + link

POWODZENIA!! :)




Nowość od Gosh: Paletka BB Skin Perfecting Kit

Pod koniec października zeszłego roku marka Gosh wprowadziła na rynek nowość - paletkę BB Skin Perfecting Kit. Są dostępne dwa rodzaje - Light, składająca się z 2 odcieni korektora i rozświetlacza, oraz Medium - dwa korektory i bronzer. Paletka z rozświetlaczem wydawała mi się być lepsza dla mojej brzoskwiniowej karnacji, a rozświetlacz pięknie wyglądał w opakowaniu. To był strzał w dziesiątkę :)


Producent pisze:
Paleta BB korektor/ rozświetlacz. Umożliwia zamaskowanie kłopotliwych miejsc i niedoskonałości. Gęsta formuła idealnie rozprowadza się na skórze wypełniając drobne zmarszczki i kanaliki. Dokładnie maskuje zaczerwienienia, cienie pod oczami i defekty skóry. Gwarantuje perfekcyjny makijaż i naturalnie wyglądającą cerę. Opakowanie zawiera 2 matowe korektory i 1 rozświetlacz (z drobinkami). Pod pokrywą zamykającą umieszczono prostokątne lusterko.

Cena: ok. 55 zł


Opakowanie jest dość małe - bez problemu zmieści się w torebce, czy podręcznej kosmetyczce. Jest porządnie wykonane, a zarazem eleganckie. Nie sprawia problemów przy otwieraniu, ale też nie otwiera się samoczynnie, więc możemy być spokojne. Duży plus za umieszczenie w środku lusterka, które bardzo ułatwia wykonywanie makijażu i przydaje się przy ewentualnych poprawkach w ciągu dnia. W środku znajdują się dwa korektory - jasny i ciemniejszy, a także piękny rozświetlacz z delikatnymi, błyszczącymi drobinkami. Wszystkie trzy są kremowe, miękkie, dobrze się rozprowadzają na skórze. Można je nakładać zarówno pędzlem, jak i palcami. Ja preferuję tę drugą metodę. Palcami mogę dokładnie wklepać korektor pod oczy, unikając zbierania się w zmarszczkach i załamaniach. 


Ciemniejszy korektor jest dużo lepiej napigmentowany, niż ten pierwszy od lewej. Kolor jednak będzie w sam raz na lato, teraz za bardzo się odznacza i ma za dużo pomarańczowo-żółtych tonów. Jaśniejszego używam do tuszowania cieni pod oczami i ukrywania drobnych niedoskonałości. Z wypryskami, czy większymi przebarwieniami raczej sobie nie poradzi.

Jednak moim ulubieńcem i absolutnym hitem jest rozświetlacz z tej paletki. Nakładam go palcami na szczyty kości policzkowych, w wewnętrznych kącikach oczu i pod łukiem brwiowym. Daje fenomenalny efekt tafli, świetnie odbija światło. Bez żadnego brokatu, błyszczące drobinki są mikroskopijne. Jak na razie żaden inny rozświetlacz mi niepotrzebny - ten jest bardzo wydajny. Mimo, że używam go bardzo często, mam wrażenie że nic nie ubyło.


Paletka może i nie należy do najtańszych, ale uważam, że jest godna uwagi. Oba korektory pomogą ukryć niedoskonałości, mogą też służyć do konturowania twarzy. Są trwałe i wydajne. Rozświetlacz natomiast daje ładny, nienachalny efekt i jest łatwy w aplikacji. Czego chcieć więcej? :)

P.S.
A za parę dni napiszę o tuszu do rzęs od Gosh, który daje fenomenalny, teatralny efekt już po nałożeniu jednej warstwy! :)


Tusz do rzęs: Mary Kay Lash Love w akcji

Kosmetyki do makijażu Mary Kay kusiły mnie od dawna. Były dla mnie jednak czymś ekskluzywnym. Czymś, na co muszę długo zbierać, żeby w końcu sobie to kupić, a potem bardzo oszczędnie używać, żeby służyło jak najdłużej. Nie oszukujmy się, Mary Kay to tzw. "górna półka" i nie każdy może sobie pozwolić na tusz do rzęs za 70 zł, szczególnie, jeśli nie mamy pewności, że spełni nasze oczekiwania.

W moje ręce wpadła miniatura tuszu Lash Love, który zbiera same dobre opinie w internetach. Na początku spodobał mi się sposób, w jaki zapakowano maskarę. Oprócz tradycyjnej, czarnej buteleczki ze srebrnymi napisami, Lash Love jest opakowany w uroczy kartonik, zawierający datę ważności i inne niezbędne informacje.


Producent pisze:

Podkreśla. Chroni. Znacznie pogrubia rzęsy bez efektu ciężkości.
Innowacyjna, elastyczna szczoteczka dociera nawet do najmniejszych rzęs. Rzęsy wydają się grubsze, bardziej gęste i podkręcone. Innowacyjny kompleks składników Panthenol-Pro™ i witamina E, nawilżają i wzmacniają rzęsy. Chroni rzęsy przed nadmierną łamliwością.
Szczoteczka:
- dociera do nawet najmniejszych, trudno dostepnych rzęs
- rozdziela rzęsy
- zapewnia aplikacje właściwej ilości tuszu
- zapobiega sklejaniu się rzęs


A jak jest w praktyce?

Zacznijmy od szczoteczki. Silikonowa, elastyczna, z ogromną ilością gęsto rozmieszczonych "włosków". Wygodna w użyciu. Choć na początku trochę kłuła w powiekę i zdarzało mi się popłakać przy malowaniu rzęs, po kilku próbach udało mi się ją opanować :P
Dokładnie pokrywa tuszem każdy włosek już od nasady i świetnie rozdziela - nie ma mowy o sklejaniu i "owadzich nóżkach". Ma odpowiednią wielkość, nie jest ani za duża, ani za mała (można porównywać do szczoteczki z tuszu Pump Up z Lovely - jeśli ktoś wie jak ona wygląda, to MK wielkością się nie różni).


Moje rzęsy bez tuszu są niemal niewidoczne. Może nie tak tragicznie krótkie, ale cienkie i jasne, więc nie ma mowy o wyjściu 'na miasto' bez maskary :P Od tuszu oczekuję przede wszystkim wydłużenia i rozdzielenia, na pogrubieniu aż tak bardzo mi nie zależy.

Lash Love sprawdza się świetnie. Rzęsy są znacznie wydłużone, rozdzielone i podkręcone. Nie zostawia grudek, nie skleja, nie odbija się na powiece. A taki efekt, jak poniżej, można osiągnąć po nałożeniu jednej warstwy:

Przepraszam za mało wyraźne rzęsy, cały czas uczę się robić zdjęcia oczu :(


Przy dwóch warstwach można już sobie zrobić ładną "firankę", ale dobrze wtedy użyć grzebyka. Jest bardzo trwały - przez calutki dzień nie ma mowy o rozmazywaniu, czy kruszeniu się. Także podczas demakijażu nie sprawia problemów, zmywa się bardzo łatwo. 

Byłby moim ideałem, gdyby nie to, że jest taki drogi. Efekty i trwałość są powalające, aż kusi mnie, żeby kupić pełnowartościowe opakowanie (70 zł/8g) :P Jest także dostępna wersja Lenghtening, czyli typowo wydłużająca. 



Tani i dobry eyeliner w pisaku - Eveline, Art Professional Make-Up

Najlepszy eyeliner to kwestia sporna. Każda z nas ma inny typ, każda potrzebuje czegoś innego. Zależy to od upodobań, makijażowych umiejętności i przede wszystkim od naszych wymagań ;) Ja do tej pory używałam tylko eyelinerów z pędzelkiem - głównie nieśmiertelnego hitu za 7 zł od Wibo - który dawał dość fajny efekt, był trwały i dobrze mi się z nim współpracowało.

Postanowiłam jednak spróbować eyelinera w pisaku. Najłatwiej namalować nim równą, ładną kreskę i jest wygodny w użyciu. W moje ręce wpadł wodoodporny eyeliner Eveline, z serii Art Professional Make-Up, którą osobiście uważam za bardzo udaną.


Zaznaczę na początku, że z eyelinerami w pisaku miałam niemiłe doświadczenia. Zazwyczaj nie malowały czarnej kreski, tylko szarą, były nietrwałe i szybko wysychały. Ten jest inny ;) Nie dość, że jego opakowanie jest bardzo eleganckie i estetyczne, to jeszcze zaskoczyły mnie efekty, jakie można dzięki niemu uzyskać.

Zacznijmy od końcówki, która w tym przypadku jest najważniejsza. Cienka, miękka, nie kłuje w powiekę podczas malowania, pozwala na zrobienie różnych grubości kresek. Dobrze nasączona, wygodna i precyzyjna.





Czerń jest rzeczywiście... czarna. Głęboka czerń, czarna jak smoła, jak węgiel, jak diabeł :D 
Po zaschnięciu jest matowa, nie ma żadnych połyskujących drobinek. W przypadku niedociągnięć można śmiało malować drugi raz, bez obawy, że wszystko się rozmaże, bo kosmetyk szybko zasycha. Producent mówi o 24-godzinnej trwałości, ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby to testować :) Maluję kreski rano, a wieczorem są w stanie nienaruszonym. Nic się nie kruszy, nie rozmazuje, kolor nie traci na intensywności - to mi w zupełności wystarcza :)

Wcale nie zasycha po kilku aplikacjach, jak to się zdarza w przypadku większości eyelinerów w pisaku. Mam go już prawie 2 miesiące, kolor nie uległ zmianie, a końcówka nadal jest tak samo nasączona płynem, jak na początku.



Na opakowaniu napisane jest, że to eyeliner wodoodporny. Zgadza się. Bardzo ciężko go zmyć... No i skuwka trochę ciężko 'chodzi', trzeba użyć siły, żeby ją otworzyć. Ale to jedyne minusy :)

Podsumowując: tani (12 zł w Rossku), dobrej jakości eyeliner z wygodną końcówką, który długo będzie nam służył. Warto go poszukać :)


Grudniowy MobileMix :)

Grudzień dla mnie jest miesiącem szczególnym, bo dużo się dzieje :) Najpierw Mikołajki, potem moje urodziny, święta, a na koniec Sylwester - no i jak tu nie kochać ostaniego miesiąca w roku? :D

Na specjalne życzenie, przygotowałam dla Was mix telefonowych zdjęć, robionych właśnie w grudniu. Sama lubię wiedzieć, co się u Was dzieje w życiu prywatnym, więc mam nadzieję, że chętnie obejrzycie ten zlepek fot, które wyglądają jakby były robione kalkulatorem :D


Zacznijmy od Pana po prawej, którego poznałam podczas przygotowań do urodzinowej imprezy. Pytam się go, jak ma na imię, a on do mnie "pomidor"... Nie umiem grać w pomidora, zawsze wybucham śmiechem. Aczkolwiek Pan Pomidor jest pomidorem wyjątkowym, niespotykanym.. Czy to jakiś znak? Sama nie wiem.. Ale musiałam zrobić sobie z nim zdjęcie, dopóki nie zniknął w czeluściach sałatkowej michy :D

Na górze po lewo najlepsze zdjęcie wieczoru. Śmiechu tak dużo, zdjęcie takie wyraźne, WOW, uszanowanko :) Na dole prowiant, który zniknął w mgnieniu oka, a po 'melanżu' (bo chyba tak gimby mówio?) zostały mi dwa rozwalone paznokcie i kupa sprzątania :D


Jak urodziny, no to i prezenty :) Do perfumowej półki dołączyła nowa Enigma - nówka nieśmiganka. Stoi sobie teraz obok pustej koleżanki, do której mam słabość, bo mimo, że pusta, to ładna (ahhh, te stereotypy..).
A biełyje rozy po prawo to Adrianowy bukiet, który był piękny, a zostało po nim tylko to, co na dole ;(


Po lewo świąteczny prezent od Gosh :) Ale mi niespodziankę zrobili, takie prezenty cieszą najbardziej :D
Po prawo nieszczęsna Sugar Baby, która miała być moją przyjaciółką, ale okazała się fałszywa i nici z naszej przyjaźni - zdjęcie wstawiam, bo wtedy jeszcze był śnieg, którego w tym roku jak na lekarstwo...

A na dole nasz romantyczny wieczór urodzinowy <3 Butelka miała zostać do zrobienia butelkowego lampiona (or something, chodzi mi o te choinkowe lampki w butelce :P), ale Adi nie ma czasu wywiercić dziurki na kabelek, więc Cin&Cin nadal stoi za szafką i czeka :)



Uwaga, uwaga! Nadchodzą Święta! Mentoska proszona jest o zrobienie prezentowych zakupów i koniecznie obfocenia choinki w galerii!

Adi dostał w tym roku najlepszy prezent w życiu :D Kupony miłości (jeżeli nie wiecie co ja znaczę, odsyłam tutaj, ja robiłam wg instrukcji Pauli), fotoobraz z naszym najładniejszym (Adi tak uważa) zdjęciem iiii perfumy, którymi sama chciałam się popsikać, ale potem bym tego smrodu nie domyła :D


I na koniec misz-masz. Moja parapetowa toaletka, na której rzadko panuje taki ład, jak na zdjęciu, ale sprawdza się super - bo przy oknie najlepsze światło ;) Na dole żurawina w czekoladzie (i Adi miszcz drugiego planu), której nigdy wcześniej nie jadłam i żałuję - były też ręcznie robione, naturalne w 100% ciastka, które zniknęły w mgnieniu oka i nie zdążyłam zrobić zdjęć ;( So sad ;(

Po prawo przedsylwestrowe przymiarki - doklejone kępki rzęs, z którymi męczyłam się ponad godzinę, ale wreszcie się udało :D No i wyglądały w miarę naturalnie, a o to właśnie mi chodziło :)
Sylwestra spędzałam tak, jak na różowym, słitaśnym zdjęciu, czyli w łóżku. A Adrian bawił się w fotografa i cykał fotki, "bo taka jestem słodka jak śpię i mam spłaszczonego polika"...

P.S.
Traktujcie to z przymrużeniem oka. Wstawiając mobile mix nie mam na celu nic więcej, oprócz pokazania Wam kawałka mojego życia. Jeżeli też tworzycie takie mixy, chętnie pooglądam, dajcie znać :)



SPA w stylu Pin Up - Perfecta Pin Up, Sugar Baby

Styl pin-up powrócił. Przy wszechobecnej modzie na czerwone usta i oczy podkreślone czarną kreską, firmy kosmetyczne nie pozostają w tyle. Marka Perfecta wypuściła więc na rynek 3 zestawy kosmetyków z serii Pin-Up: Sugar Baby, Miss Marine i Lady Berry.
Bardzo chciałam wypróbować różową wersję peelingu i kremu do ciała. Producent zapewniał bowiem, że pachną one landrynkami i watą cukrową. Uwielbiam słodkie zapachy, więc ta kompozycja wydawałaby się być idealna.


Niestety, ani waty cukrowej, ani landrynek tam nie czuć. Balsam i peeling rzeczywiście są perfumowane, bo właśnie to przypomina mi woń kosmetyków - perfumy za 10 zł od chińczyka... Słodkie, dość ładne, ale z biegiem czasu uciążliwe i duszące, przyprawiające o ból głowy, w mig ulatniające się ze skóry. Spodziewałam się cukierkowej bomby, a mam.. bombę chemicznego smrodku. Żałuję, że w sklepie nie otworzyłam opakowania i nie powąchałam - nie byłabym tak mocno rozczarowana.

Za to strasznie podobają mi się opakowania, zarówno Sugar Baby, jak i dwóch pozostałych "koleżanek". Są słodkie, kobiece i... świetnie prezentują się na półce :) Oprócz tego są praktyczne i łatwo z nich wydobywać kosmetyki.


Zostawmy zapach, który jest de facto najważniejszy w kosmetykach do pielęgnacji ciała, a przejdźmy do właściwości. Krem jest dość rzadki, ale dobrze się rozprowadza i szybko wchłania. Skóra jest gładka i wyraźnie nawilżona, ale efekt nie jest długotrwały, już po paru godzinach musiałabym go użyć ponownie.

Peeling natomiast bardzo ładnie wygląda (żałuję, że nie zrobiłam zdjęć ;(...) - pudroworóżowa maź z niewielką ilością różowych, czarnych i białych drobinek. No ok, ale nie wygląd się liczy, a działanie. Nazwałabym go raczej żelem peelingującym, bo do zdzieraka mu daleko. Jest baaaaardzo delikatny, prawie niewyczuwalny, a żeby dobrze usunąć martwy naskórek, trzeba go zużyć dużo i nieźle się przy tym napracować. Szkoda, bo myślałam, że chociaż peeling będę mogła zużyć, nie zwracając uwagi na zapach.


Sugar Baby miała być moją przyjaciółką, a jest... wielkim rozczarowaniem. Szkoda, że producent rzeczywiście nie zrobił czegoś, co by pachniało jak wata cukrowa i landrynki, bo wtedy na pewno kupiłabym peeling i krem chociażby ze względu na sam zapach, pomijając właściwości. A perfumy, którymi pachnie różowa Pin-Up wcale mi się nie podobają i całe szczęście, że szybko ulatniają się ze skóry..

Ceny:
Perfumowany peeling -18zł/250ml,
Perfumowany krem - 16zł/250 ml


Arganowe masło do ciała z CeCe of Sweden

W filmiku na youtubie jakiś czas temu opowiadałam Wam o świetnych kosmetykach do włosów marki CeCe of Sweden. Baardzo spodobało mi się serum do końcówek, postanowiłam więc spróbować innych specyfików z oferty. Okazało się, że CeCe of Sweden stworzyło nową serię kosmetyków z dobroczynnym olejem arganowym - zarówno do włosów, jak i... do ciała! Na szczęście w moje łapki wpadło Argan Body Butter, masło do ciała przeznaczone do pielęgnacji skóry suchej, w pięknym, ozdobnym, powiedziałabym nawet - świątecznym opakowaniu, utrzymanym w brązowo-złotej kolorystyce.


Z kosmetykami do ciała sprawa wygląda tak, że najważniejszy jest zapach, dopiero na drugim miejscu plasuje się działanie. W przypadku arganowego masełka, woń spodobałą mi się już po pierwszym otwarciu. Zapach jest bardzo ciepły, słodki, przypominający delikatne perfumy. Wyczuwam w nim naturalną wanilię i orientalne nuty - nie nachalny, ciężki, ale otulający i przyjemny - w sam raz na zimę i okres świąteczny! :)

Masło ma gęstą, zbitą konsystencję, a co za tym idzie, jest bardzo wydajne. Niewielka ilość kosmetyku pozwala na pokrycie nim dużej powierzchni ciała. Świetnie rozprowadza się na skórze i szybko się wchłania - już po chwili można założyć ubranie i cieszyć się pięknym zapachem przez dłuuuugie godziny!


Po wchłonięciu skóra jest bardzo dobrze nawilżona, gładka, miła w dotyku i ładnie rozświetlona. Przy dłuższym, regularnym stosowaniu, można zauważyć lekkie ujędrnienie, a skóra wygląda zdrowiej. Nawet ta bardzo sucha. I efekt nie jest krótkotrwały, kosmetyku można używać spokojnie co drugi dzień ;)

Pod lupę wzięłam też skład. Bardzo wysoko w składzie jest olej arganowy i masło shea, a także ekstrakt ze słodkich migdałów - cuda, które każda skóra uwielbia.


Jedynym minusem może być dość wysoka cena kosmetyku - ok.40zł/200ml. Uważam jednak, że warto zainwestować, bo z pewnością nie rozczaruje Was ani działanie, ani wydajność, ani zapach.
Spodobało mi się w nim wszystko, zaczynając od pięknego opakowania, które sprawia, że świetnie nadaje się na prezent, bez potrzeby pakowania go w ozdobny papier, poprzez długotrwałe nawilżenie, na ciepłym, przyjemnym zapachu kończąc. Masło jest zdecydowanie moim ulubieńcem i ciężko będzie mi się z nim rozstać ;)

Do nabycia TUTAJ.




Podkładowy ideał - Revlon Colorstay 220

Taaaak, wiem, miałam napisać jeszcze w starym roku... Jestem zła, niedobra, niegrzeczna i w ogóle be, ale musiałam po prostu "naładować baterie" :) Chyba każda z nas ma taki okres, że musi zrobić sobie przerwę od wszystkiego i zająć się rodziną i najbliższymi. A wszystko po to, żeby potem mieć dużo więcej energii! :)

Zapas zdjęć zrobiony, więc posty będą regularnie pojawiać się na blogu, obiecuję!
A dzisiaj o podkładzie, który wzięłam w ciemno i nie dość, że idealnie trafiłam z odcieniem, to świetnie zachowuje się na mojej skórze. Mowa o sławnym wśród blogerek REVLON Colorstay do skóry tłustej/mieszanej - mój odcień to 220 Natural Beige.


Ale, żeby nie było tak kolorowo, zacznę od wad. Opakowanie może i wygląda ładnie, ale jest strasznie niepraktyczne. Buteleczka jest zrobiona z grubego, ciężkiego szkła, zakrętka solidna, ale... nie ma żadnego dozownika, żadnej pomki, nic! Jest tylko jeden, wielki otwór, przez który wylewa się zawsze za dużo podkładu. Poza tym, strasznie dużo kosmetyku osiada na ściankach i jestem pewna, że około 1/3 całości nie dam rady wydobyć w żaden sposób z butelki... SO SAD ;(


Na szczęście opakowanie i sposób wydobywania z niego podkładu to jedyne jego wady.
Colorstay jest gęsty, a zarazem wydajny. Dobrze rozprowadza się go zarówno pędzlem (w moim przypadku Hakuro H50S), jak i palcami - nie robi smug i plam, równo pokrywa twarz. Na twarzy lekko ciemnieje z biegiem czasu, ale różnica jest naprawdę niewielka. Utrzymuje się zaskakująco długo. Makijaż zrobiony rano, wieczorem po przypudrowaniu wygląda 'jak nowy' :) Nie podkreśla suchych skórek i nie zbiera się w załamaniach.


No i chyba najważniejsza rzecz, w dodatku poparta zdjęciami przed i po nałożeniu podkładu :) Revlon przykryje chyba wszystko, co dla mnie jest bardzo ważną kwestią, sprawiającą, że jestem skłonna kupić sobie kilka opakowań na zapas, dopóki podkład jeszcze jest dostępny w starej wersji. Matuje cerę na dłuuugo - wystarczy raz przypudrować twarz w ciągu dnia i nic się nie dzieje. Jest to zaskakujący wynik, bo do tej pory już po kilku godzinach od nałożenia fluidu, moja twarz świeciła się jakby była posmarowana olejem.

A tu zdjęcia potwierdzające to, co piszę:


Jak widać, odcień 220 wcale nie jest ciemny, różowy, ani żółto-pomarańczowy. Ma neutralne, beżowe tony i dobrze wpasowuje się w naturalny odcień mojej skóry :)
Nie podoba mi się drogeryjna cena tego cudeńka - w Hebe, Rossmannie i Naturach kosztuje ok. 70 zł/30 ml, podczas, gdy na allegro można go dostać za 38-9 zł już z przesyłką. Warto więc stacjonarnie obejrzeć i dopasować sobie odcień, a potem zamówić przez internet. Za niecałe 4 dyszki zdecydowanie warto :)

Próbowałyście już Revlon Colorstay?
A może również jest Waszym ulubieńcem?



AddThis